W swym słynnym i do dziś aktualnym traktacie Mikołaj Kopernik zauważał, że pieniądz lepszy jest wypierany przez gorszy. Analizując dzieje świata, jeden z największych historiozofów, Feliks Koneczny zwracał uwagę na prawidłowość, według której niższe cywilizacje zwyciężają nad wyższymi. Każdy, kto miał do czynienia z jakimikolwiek uprawami wie też, ile trudu wymaga wyhodowanie rośliny szlachetnej, podczas gdy marne pospolite zielska w każdych warunkach plenią się kosztem wszystkiego, co bardziej wartościowe.
Wielki ruch Solidarności zawierał w sobie przeróżne nurty, ludzi i środowiska o najrozmaitszej przeszłości. Już we wrześniu roku 1980 niektórzy wyrażali niepokój, związany z napływaniem w szeregi niezależnego związku ludzi o przeszłości nomenklaturowej, rodzinnie powiązanych z wysokimi funkcjonariuszami komunistycznego aparatu terroru. Głosy te były jednak ledwie słyszalne w atmosferze powszechnego przekonania o budowie wielkiej nowej społecznej jakości, opartej na narodowym pojednaniu nawet z tymi, którzy nie tak dawno działali na szkodę tegoż narodu. Wstępowanie do Solidarności ludzi dopiero co należących do partyjnej kasty najbardziej w PRL-u uprzywilejowanych było często postrzegane jako sukces rodzącego się związku. Miał on polegać na tym, że „my pozyskujemy ludzi, których oni tracą”. Dominowało też przekonanie, że wszyscy wywodzący się z PZPR-owskiego „aparatu” są kroplami w morzu zwykłych Polaków – najbardziej uciemiężonych przez komunę, z dziada pradziada katolików, wiernych chrześcijańskim i na wskroś polskim zasadom, obyczajom, tradycjom.
Zgodnie ze swą nazwą Solidarność miała być jedna, niepodzielna, a zarazem otwarta dla wszystkich. Taka była oczywiście nie do zaakceptowania przez komunistów. A zarazem miała dzięki temu w swoim składzie ludzi umożliwiających jej rozbicie. A było ono głównym celem stanu wojennego. Przeciwnik podzielony to przeciwnik słabszy, a wprowadzenie terroru umożliwiło też dokonanie selekcji. Po paru latach reżim Jaruzelskiego otwarcie zaczął posługiwać się pojęciem „front porozumienia i walki”. Nie znaczyło to niczego innego, jak tylko: dążymy do porozumienia z kim się da, by razem walczyć z całą resztą. Wtedy właśnie ci, którzy już we wrześniu 1980 roku budzili obawy wśród niektórych działaczy Solidarności, stawali się coraz potrzebniejsi komunistycznym władzom. Wiernych sprawie spychano na margines – zmuszano do emigracji, niszczono ich wizerunek, w skrajnych wypadkach stawali się nawet ofiarami tzw. „nieznanych sprawców”. Tym biograficznie, mentalnie, a czasem wręcz towarzysko czy rodzinnie sobie bliskim – komunistyczny aparat propagandy robił reklamę. Oczywiście żadnej z tych osób nie chwaląc, gdyż byłby to dla nich „pocałunek śmierci”. Sympatię społeczeństwa budowało coś wręcz przeciwnego – przedstawianie wybranych postaci jako rzekomo najbardziej nieprzejednanych. Pozycję jednych budowano mówiąc tak o nich bez przerwy. Innych – skazywano na zamilczenie. Nie był to przypadek, że wśród często pokazywanych w rzekomych „medialnych nagonkach” większość stanowili solidarnościowcy o korzeniach komunistycznych, a czasem po prostu tajni współpracownicy SB w rodzaju TW „Bolka”.
Końcówka lat osiemdziesiątych wyglądała tak, że większość Solidarności, ta bez komunistycznych korzeni, wierna zasadom i w największym stopniu wolna od esbeckiej agentury – była spychana na margines. Odcinała się od niej ta mniejsza część, ale obdarowana przez komunistyczny reżim prawem wydawania wysokonakładowej prasy, prawem mówienia w radiu i telewizji. Ta część nie miała najmniejszych oporów przed dokonywaniem najbardziej jaskrawych podziałów. A mając prawo mówienia tysiąckroć głośniej od tych, których wraz z komunistycznymi partnerami skazała na odcięcie i marginalizację, twierdziła, że reprezentuje całą i najprawdziwszą Solidarność. A cała reszta to tylko nieliczące się oszołomy. Powstający w 1989 roku tzw. „główny nurt mediów”, będący de facto propagandowym quasi-monopolem, już wprost ogłaszał, że w Polsce dokonała się radykalna zmiana. Wytyczona została bowiem nowa linia frontu. Po jednej stronie znalazły się siły związane ze sobą kontraktem okrągłego stołu, a po drugiej ci, którzy mieli zagrażać szczęśliwej polskiej przyszłości– nacjonaliści, antysemici, zoologiczni antykomuniści, narodowo-katoliccy fundamentaliści, polski ciemnogród. Takimi określeniami nazywano właśnie tych, którzy od września 1980 roku radowali się wielkim narodowym pojednaniem, w ramach którego przyjmowano z otwartymi ramionami do wspólnej, otwartej Solidarności także wywodzących się z partyjnej nomenklatury, dalekich od polskich tradycji, wiary w Boga czy narodowych zasad i obyczaju. W imię chrześcijańskiego wybaczenia i solidarnego braterstwa, jak naiwnie wierzono.
Jednym ze świadectw tego, na czym polegała linia podziału, wyznaczona aktem kooptacji części elit solidarnościowych do rządzących Polską elit komunistycznych, była ogłoszona w roku 1992 Lista Macierewicza. Pokazała ona, że „dogadana” z reżimem frakcja solidarnościowców jest nafaszerowana esbecką agenturą. I to w takim stopniu, że 4 czerwca 1992 Sejm, dokonując wyboru za czy przeciw komunistycznej agenturze w elitach polskiego państwa, większością głosów zdecydował, że szpicli prosowieckiego reżimu nie tylko w żaden sposób nie wolno tknąć, ale że mają oni należeć do uprzywilejowanej elity polskiego państwa. A ci, którzy są przeciw agenturze we władzach – nie mają prawa rządzić. Tak zdecydowała okrągłostołowa część Solidarności.
Cóż dobitniej dowodzi, że po rozbiciu ruchu Solidarności jej najgorsza część została wyniesiona do zwycięstwa? Wiadomo, że ta spenetrowana esbecką agenturą, w największej mierze sterowana przez komunistyczny reżim. Wiemy też, że pełna tych, których obsesją jest ojkofobia, pedagogika wstydu, permanentne szerzenie w świecie jak najgorszego, często spreparowanego obrazu Polski i Polaków. Bo to tu skupili się wszyscy, którzy nigdy nie mieli bliższego związku z polską tradycją czy duchowością. Ci, którzy w Polsce żyli, ale nie znali ani Wigilii ani kolędy. To ta część Solidarności, w której skupiły się wszystkie dzieci sowieckiej agentury z Komunistycznej Partii Polski, wszyscy o rodowodzie partyjno-nomenklaturowym. Jeśli w tej grupie byli działacze katoliccy, to też z biografiami wskazującymi, że byli to raczej „funkcjonariusze oddelegowani na odcinek Kościoła”. Jeśli trafili się w tej grupie jacyś kapłani, to rojący o etyce Solidarności i równocześnie piętnujący robotników, zrozpaczonych utratą możliwości utrzymywania swoich rodzin, obelgą „homo sovieticus”. Bo to przecież naturalne, że fabrykę się sprzedaje, a właściciel ma prawo z nią zrobić, co chce.
To, co bywa nazywane historycznym przełomem, ustrojową transformacją czy wręcz obaleniem komunizmu w zasadniczej mierze było więc „maskirowką”, po której dla beneficjentów tego procesu wszystko pozostało tak, jak było. A nawet – od tego czasu było im zdecydowanie lepiej. Wyselekcjonowana, najgorsza część Solidarności wygrała z wielekroć liczniejszą, z tą lepszą czy po prostu prawdziwą, której członkowie za ten proceder zapłacili potworną cenę. Proces schodzenia z fałszywej i zgubnej dla Polski drogi został uruchomiony dopiero w roku 2015. Dopiero wtedy do władzy doszły siły wywodzące się z lepszej czy po prostu prawdziwej Solidarności. W Bogu nadzieja, że wielkie oszustwo, którego ofiarą padła Polska na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, więcej się nie powtórzy.
Cena zepchnięcia z dobrej, właściwej dla niej drogi, teraz mogłaby być jeszcze straszliwsza od tej, której Polska doświadczyła 33 lata temu.
Artur Adamski