4,5 C
Warszawa
piątek, 19 kwietnia, 2024

Słowa zmobilizowane – Michał Mońko

26,463FaniLubię

W mediach sypią się iskry słów wojny. „Nie pozwolimy!” „Niech spróbują!” „Jesteśmy gotowi”. – Stoimy na granicy konfrontacji – powiada prof. Grzegorz Górski. A wizjoner Krzysztof Jackowski wieszczy: – Widzę opustoszałą Polskę. – Czy będzie wojna? – Wojna będzie! – twierdzi Lech Makowiecki, poeta, artysta muzyczny. – Wojna będzie. Należy się do niej przygotować. Już mobilizowane są słowa wojny. Niedługo mogą być mobilizowani żołnierze.

A jeśli wojna, to mamy niezawodnych sojuszników. Opatrzność też jest po naszej stronie. No więc nie oddamy nawet piędzi ziemi. Nie oddamy nawet guzika. A ktoś z boku podpowiada, że dawniej też mieliśmy sojuszników. I u ich boków walczyliśmy, jako dziś walczymy. I nie oddaliśmy guzika. Zaś potem szukaliśmy tych guzików w lesie Katynia.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Tymczasem słowa, zmobilizowane jak żołnierze, niczym drzazgi rozpalają naszą pewność, ze damy radę choćby diabłu. Telewizja, radio, Internet pełne są słów wojny. Na tym tle fatalnie wygląda Orban, którego wyborem jest środek, a nie front. Nikt nie mówi, że słowa były zawsze bardziej odpowiedzialne za przelaną krew niż karabiny i armaty. Nie brakuje nam słów, gorzej z czołgami imienia generała Creightona Abramsa, które jeszcze nie nadeszły.

Gdy patrzy się wstecz na cały ubiegły wiek, rodzi się pytanie, cóż bardziej przyczyniło się do wybuchu rewolucji francuskiej, jeśli nie literacka retoryka Rousseau, rozpalona przez Robespierre’a – twierdził w międzywojniu brytyjski premier, Stanley Baldwin. – Cóż bardziej przyczyniło się do wybuchu rewolucji rosyjskiej, jeśli nie nadęta retoryka Kiereńskiego, napełniająca brzuchy jego ludu wschodnim wiatrem?

Niszczącą sztukę słowa posiadali wielcy demagogowie: Lenin, Trocki, Stalin, Hitler, Goebbels. Największym oratorem dwudziestego wieku był bez wątpienia Hitler. Forma przemówienia, jak twierdzi Allan Bullock, wybitny historyk, była najważniejszym medium Hitlera. Siła, która uruchomiła wielkie historyczne lawiny ruchów religijnych i politycznych to magiczna potęga słowa mówionego – pisał Hitler w „Mein Kampf”.

Ted Sorensen, doradca i autor przemówień Johna F. Kennedy’ego, porównał walkę z terroryzmem do zimnej wojny, jaką prowadziła Ameryka za czasów Kennedy’ego. W przemówieniu, napisanym przez Sorensena w 1961 roku, Kennedy tak mówił swojemu narodowi o wojnie: I oto znowu wzywa nas dźwięk trąbki. Ale nie po to, byśmy chwycili za broń, choć broń nam jest potrzebna. Nie do bitwy, choć jesteśmy do niej gotowi – wzywa nas byśmy dźwigali ciężar długiej niejasnej, nieokreślonej walki, rok za rokiem.

Czterdzieści lat później prezydent George Bush powiedział w przemówieniu do Kongresu, wygłoszonym 20 września 2001 roku. – Nasza odpowiedź to coś więcej niż natychmiastowy odwet i pojedyncze uderzenia. Amerykanie niech nie oczekują jednej bitwy, ale długotrwałej kampanii – kampanii, niepodobnej do żadnej, którą kiedykolwiek widzieli. Nasza odpowiedź może zawierać dramatyczne uderzenia oglądane w telewizji i ukryte operacje, utajnione nawet wtedy, kiedy zakończą się sukcesem.

Wojna dzień za dniem, rok za rokiem, to nie starcie wojsk, to raczej nawyk umysłu, pewien stan umysłu, stan wojenny świadomości. Wojna dzisiaj, to wojna na słowa. Aby zmobilizować narody do dziwnej wojny, trzeba wymyślić słowa wojny, trzeba tak mówić o wojnie, by utrzymać ludzi w stałym napięciu, w ciągłym zaangażowaniu i nie pozwolić, by ich energia i gotowość do poświęceń i do walki szybko się wyczerpała.

Debata nad skutecznością wojny jest najczęściej sporem wokół tego, czyja kategoryzacja wieloznacznych wydarzeń jest słuszna – twierdzi Elliot Aronson, amerykański psycholog społeczny, autor książki ‟The Social Animal”. – Jeśli bowiem rozstrzygnie się, jak należy skategoryzować dane wydarzenie czy osobę – to staje się jasne, jakiego rodzaju działania powinno się podjąć.

W wojnie naszych czasów najczęściej wrogiem nie jest państwo ani jakiś naród, choć wróg jest zawsze jasno zdefiniowany. Nie tylko przestrzeń działań wojennych, ale i czas nie są ograniczone. Wojna nie rozpoczyna się na wyraźny znak i nie mieści się w określonych ramach początku i końca. Czas wojny jest nieokreślony. Działania zbrojne niezapowiedziane. Ot, nagle spadają na wroga bomby, rakiety.

Kim jest wróg? „Wroga się kreuje i demonizuje” – pisze Sam Keen w książce ‟Faces of the Enemy: Reflections of the Hostile Imagination”. Książka zawiera idealistyczne przesłanie: można zapobiec wojnie, jeśli tylko istoty ludzkie zmienią swój sposób myślenia o wrogach i o wojnie. Rozdziały książki Keena noszą znamienne tytuły: „Wróg jako obcy”. „Wróg jako agresor”. „Wróg jako barbarzyńca”. „Wróg jako przestępca”. „Wróg Boga” etc.

W propagandzie wojennej istotna rolę zajmuje modyfikacja języka, stosowanie eufemizmów. I tak, „zabijanie ludności cywilnej” określa się mianem „oczyszczania”. Inwazję, najazd na inne państwo, określa się mianem „misji pokojowej” albo „misji stabilizacyjnej”, albo „misji ratunkowej” etc. Chłopcy w mundurach koloru afgańskich skał albo libijskich piasków walczą heroicznie z wrogiem.

Oni, chłopcy w mundurach, nie zabijają, oni eliminują. To wróg zabija, tylko wróg torturuje jeńców wojennych. Media skrzętnie czyszczą swoje wojenne relacji z opowieści o tym, że „chłopcy” też dopuszczają się okrucieństw. Sam Keen pisze, że myślenie o wrogu, świadomość wroga w społeczności usadzonej przed telewizorami to stan patologiczny, to paranoja. Wojna to szablon, wedle którego kreowany jest obraz wroga, bez względu na okoliczności.

Talibowie byli sojusznikami i przyjaciółmi Stanów Zjednoczonych w wojnie ze Związkiem Sowieckim. Stali się wrogami, terrorystami, gdy wojska sowieckie wycofały się z Afganistanu. Wojna jako widowisko dwukrotnie uratowała telewizje CNN i Fox News przed upadkiem. Wojna jako paranoja, zespół mechanizmów psychologicznych, emocjonalnych i społecznych, pognębiła wiele narodów, które przypisywały sobie prawość i czystość, a wrogość i zło przypisywały swoim wykreowanym wrogom.

Po wojnie, a raczej po wojnach, przez wiele lat nie udostępnia się różnych dokumentów historykom, ponieważ odsłoniłyby rażącą niezgodność pomiędzy oficjalnie deklarowanymi celami i ustalonym obrazem przeszłości, a rzeczywistymi celami i działaniami. Trzeba poczekać dziesiątki lat na otwarcie dokumentów o śmierci premiera Sikorskiego. Trzeba czekać aż dokumenty stracą swój „eksplozywny” charakter. Może to potrwać i dwa pokolenia.

Demokracje oficjalnie zerwały z ukrytą przed ludem tajną dyplomacją, gdy to suweren – król, cesarz, sułtan – ogłaszał: wolą moją jest to a tamto. I spełniała się wola suwerena, było to albo tamto, jeśli, ma się rozumieć, wcześniej nie było rewolucji, która wprowadzała rządy ludu. W raportach składanych ludowi przez demokratycznie wybranych polityków nie mogą się znaleźć poufne bądź tajne informacje o polityce zagranicznej, o sojuszach, wojnach, skutkach wojen etc. W efekcie starcia jawności z potrzebami dyskrecji wykształcił się systemu, który można nazwać „zinstytucjonalizowanym kłamstwem”.

Amerykański konserwatysta, Michael Straigt, wcześniej komunista, a nawet szpieg KGB, kochanek sowieckiego agenta, Anthony’ego Blunta, autor przemówień dla Franklina D. Roosevelta, w swej dokumentalnej książce ‟Make This the Last War” pisze, że odkąd dominującą cechą kultury politycznej społeczeństw demokratycznych stał się przymus mówienia o polityce, tłumaczenia publiczności celów i założeń polityki, politycy nie mają wyboru między prawdą i kłamstwem – muszą kłamać jak najęci.

Z kolei Robert Nisbet, profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego, autor książek ‟The Twilight Authority” (Zmierzch władzy), a także ‟Roosevelt and Stalin: The Failed Courtship” (Roosevelt i Stalin: niezdarne zaloty) pisze, że wprawdzie kłamstwo było i jest częścią naszego życia, ale we współczesnych demokracjach „zinstytucjonalizowane kłamstwo staje się częścią funkcjonowania rządów”.

George Orwell powiada: Polityka została wymyślona po to, żeby kłamstwo brzmiało jak prawda”. W nowomowie (ang. newspeak), obowiązującej w fikcyjnym, totalitarnym państwie Oceania, opisanym przez Orwella, słowo „podbój” to tyle samo, co dwa słowa: „brak podboju”.

Baron, spowinowacony z rodzina królewską Wielkiej Brytanii, Arthur Ponsonby, polityk i dyplomata w Stambule, w książce ‟Falsehood in War-Time: Propaganda Lies of the First World War”, pisze, że oficjalne dokumenty rządowe i parlamentarne z czasów pierwszej wojny światowej, także dokumenty odnoszące się do ludobójstwa czy też rzekomego ludobójstwa Ormian, były zniekształcane, fabrykowane i zwyczajnie fałszowane.

Specjalne raporty dotyczące wojny i wojska, baron Ponsonby uznaje za całkowicie bezwartościowe, spreparowane dla celów propagandowych. Politycy kłamią nie dla samego kłamstwa, ale po to, aby dowodzić, że to „my” zostaliśmy „zdradziecko napadnięci” przez „agresorów” i że to „my” jesteśmy „niewinni” a wróg „winny”. Publiczność, do której się adresuje te niedorzeczności o sprawach polityki zagranicznej i wojny, nie jest zdolna do myślenia innymi kategoriami, niż kategoriami propagandy.

Sojusze Dobra przeciw Złu, to po każdej zmianie czy też odwróceniu sojuszy, wczorajszy sojusznik, będący wcieleniem Dobra, staje się z dnia na dzień wcieleniem Zła, a nowy sojusznik, będący wczoraj wcieleniem Zła, staje się z dnia na dzień wcieleniem Dobra.

Przykładem takiej orwellowskiej polityki, charakterystycznej dla demokracji, była polityka Hitlera wobec Związku Sowieckiego. Przez całe lata przywódca NSDAP głosił antykomunistyczne i antysowieckie slogany. I nagle zawarł pakt ze Stalinem.

Po zawarciu paktu ze Stalinem, Hitler oświadczył w Reichstagu, że pakt ze Stalinem nie jest paktem z „żydobolszewizmem” ponieważ Związek Sowiecki nie jest już państwem bolszewickim, ale autorytarną dyktaturą wojskową, taką, jaka panuje w Niemczech. Po dwóch latach, kiedy wybuchła wojna, Związek Sowiecki przestał być autorytarną dyktaturą wojskową i znowu stał się „żydobolszewią”.

Najbardziej spektakularnym przykładem orwellowskiej polityki była polityka Stanów Zjednoczonych. Prezydent Roosevelt zawarł sojusz ze Stalinem, choć jeszcze nie tak dawno Stalin był sojusznikiem Hitlera. Puszczona w ruch amerykańska propaganda szybko zdołała uzasadnić, jakże wspaniałym człowiekiem jest Józef Stalin i jak wspaniałym krajem jest Związek Sowiecki. Prasa, radio, film przekonały społeczeństwo do Stalina, który zresztą mógł wejść do sojuszu Sił Dobra.

Stalin został uznany za Siłę Dobra, walczącą o pokój, wolność i demokrację jak inne Siły Dobra. Prezydent Roosevelt na konferencji prasowej w czerwcu 1941 roku oświadczył, że w Sowietach konstytucja gwarantuje wolność religii.

Roosevelt trzykrotnie przyjął w Waszyngtonie premiera Sikorskiego. W czasie trzeciego spotkania, już po Jałcie, amerykański prezydent był wobec Sikorskiego „szorstki” i „nieprzyjemny”. Odmówił rozmów o powojennych losach Polski. Kilka lat po wojnie, gdy Związek Sowiecki był już w posiadaniu bomby atomowej, nastąpił kolejny zwrot w stosunkach Sowiety – Ameryka. Sowiety, niedawna Siła Dobra, zamieniły się w Imperium Zła (pojęcie sformułowane po latach przez prezydenta Reagana).

Zerwany sojusz z czasów wojny skutkuje podziałem świata na strefy wpływów, oparte na dominacji dwu atomowych supermocarstw – Związku Sowieckiego i Stanów Zjednoczonych.

Politykiem będącym najczystszym chyba ucieleśnieniem orwellowskiej polityki, angielskim Wielkim Bratem, był sir Winston Churchill. Tenże wybitny polityk, likwidator masy upadłościowej Imperium Brytyjskiego, przez ćwierć wieku był najostrzejszym spośród brytyjskich polityków krytykiem komunizmu. Stwierdził m. in., że „komunizm powoduje gnicie duszy narodu”. Kiedy jednak zawarł sojusz ze Stalinem, zmienił zdanie, nazywał Stalina „mądrym władcą i dobrym człowiekiem”. Nazywał też Stalina swoim „dobrym przyjacielem”, a w Teheranie, podczas przyjęcia w ambasadzie angielskiej, wzniósł toast na cześć „Stalina Wielkiego”.

Churchill zmusił polski rząd w Londynie do nawiązania stosunków dyplomatycznych z Sowietami bez anulowania z ich strony zaborów i bez podpisania umowy o przywróceniu granicy z Rosją sowiecką z 1939 roku. Po nawiązaniu współpracy ze Stalinem, premier Churchill nazywał premiera Sikorskiego „nieprzyjemnym człowiekiem, który nie wiadomo czego chce od Anglii”.

Po powrocie z Jałty sir Winston Churchill powiedział w Izbie Gmin, że sowieccy przywódcy to ludzie „godni szacunku i zaufania”. Stwierdził również: „Wrażenie jakie przywiozłem z Krymu i ze wszystkich innych kontaktów z marszałkiem Stalinem i innymi przywódcami sowieckimi jest takie, że chcą oni żyć w uczciwej przyjaźni i równości z zachodnimi demokracjami. Nie znam rządu, który by bardziej rzetelnie dotrzymywał swoich zobowiązań niż czyni to rząd sowiecki”.

A niedługo później, w przemówieniu wygłoszonym w Fulton, (Missouri), ten sam sir Winston Churchill tryumfalnie zdemaskował perfidię i zdradę Sowietów, ujawniając, że niedawny, jak go określała brytyjska propaganda, ‟our gallant democratic partner in the East”, stanowi obecnie zagrożenie dla pokoju na świecie. Mówił również o „żelaznej kurtynie”, zapożyczając ten termin od dra Goebbelsa, który użył go we wstępniaku swojego pisma „Das Reich” 25 lutego 1945 roku.

Stalin nie pozostał mu dłużny i w ramach tej samej orwellowskiej polityki stwierdził, że Churchill jest „gorszy od Hitlera”. Wcześniej, zaraz po zakończeniu wojny, Churchill przyjął generała Andersa, stojącego przy drzwiach. Nie podszedł do generała i nie podał mu ręki. Powiedział, siedząc za biurkiem: „Słyszę, że nie podoba się panu w Anglii. Jak się panu nie podoba, to zabieraj pan te swoje dywizje i maszeruj do Polski”.

Prezydent Roosevelt wypowiadał wiele słów przy kominku i w Kongresie. Kłamał prawie o wszystkim – o koncesjach na rzecz Związku Sowieckiego w Europie Wschodniej (oddanie swego sojusznika, Polski, Stalinowi), kłamał o Dalekim Wschodzie, o Pearl Harbour, o Narodach Zjednoczonych. Musiał okłamywać wszystkich, ponieważ inaczej nie mógłby prowadzić takiej polityki, jaką chciał prowadzić. W archiwach USA zaginęły niektóre dokumenty dotyczące właśnie Pearl Harbour. Usunięto zbiory ważnych słów, ważne fragmenty z opublikowanych dokumentów, dotyczących drugiej wojny, Teheranu i Jałty.

Dzisiaj znowu fabrykuje się i mobilizuje słowa, aby jutro zmobilizować rekrutów. Na razie wojujemy słowami. Słowa zawsze pomagały wyartykułować nadzieje i marzenia ludzi albo pchały miliony w otchłań wojny. Pomagały obalać trony albo utrzymać tyranów u władzy. Słowa są bronią celniejszą niż rakiety, mają podtrzymywać społeczeństwo w gotowości i mają wyzwalać stałe poparcie dla wojny, która ma być, jak mówi poeta i artysta muzyczny. Artysta nie mówi, czy na tę wojnę się wybiera, czy tylko napisze wiersz i zaśpiewa o wojnie.

Poeta, orędownik wojny, a także polityk, gotujący się bardziej do wojny niż do pokoju, ma dziś przed sobą trudne zadanie: „Musi przekonywująco definiować wojnę” – pisze Jon Ellis Meacham, redaktor naczelny i wiceprezes Random House, redaktor ‟Time Magazine”, były redaktor naczelny ‟Newsweeka”, zdobywca nagrody Pulitzera za biografię Andrew Jacksona. Powodzenie wojny czasem bardziej zależy od retoryki, od użytych słów, aniżeli od działań operacyjno-taktycznych.

Na użytek wojny tworzony jest nowy słownik, a starym słowom nadawane są nowe znaczenia. To wszystko już było i stare lisy i wilczyska polityki wiedzą o co chodzi. Młode lisy i wilczki muszą dopiero wszystkiego doświadczyć. Dlatego działania zbrojne są na nowo kategoryzowane. Przyjęcie takiej czy innej kategoryzacji wymaga podjęcia adekwatnych działań, które z kolei trzeba odpowiednio przedstawić społeczeństwu za pomocą słów i obrazów.

No i wciąż słyszymy słowa wojny, nie słyszymy jeszcze samej wojny.

Michał Mońko

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content