8,6 C
Warszawa
czwartek, 25 kwietnia, 2024

Kartki z przeszłości i teraźniejszości – Andrzej Manasterski

26,463FaniLubię

Jan T. z Szychowic miał dwa lata, kiedy w grudniu 1939 roku przyszła na świat jego siostra, której na chrzcie dali imię Janina. Półtora roku później mała Ninka, jak zdrobniale nazywano dziecko, nagle zachorowała. Wysoka gorączka połączona z omdleniami nie dawała nadziei na wyzdrowienie. Tym bardziej, że lekarz w Zamościu, do którego trzeba było jechać z chorym dzieckiem, zdiagnozował zapalenie płuc.

To był czas wojny, brakowało medykamentów, nic więc dziwnego, że śmierć zbierała wśród chorych obfite żniwo. Zrozpaczona matka, Daria T. udała się do ostatniej, jak stwierdziła wtedy, instancji – niemieckiego szpitala polowego, który Niemcy rozlokowali w okolicy. Była wiosna 1941 roku, Niemcy szykowali się do ataku na Sowiety, więc ściągali w pobliże granicy większe siły. Przy okazji organizowali szpital polowy, co w takich okolicznościach było oczywiste. I do takiego szpitala udała się zdesperowana matka z maleńkim chorym dzieckiem. Wraz z nimi szedł zaciekawiony starszy Janek, wówczas prawie czteroletni chłopczyk. Lekarz, o dziwo, nie wyrzucił wiejskiej kobiety, przyjął do zbadania dziewczynkę, potwierdzając wcześniejszą diagnozę. I zadał matce pytanie, jak córka jest dla niej ważna. „Nad życie”, usłyszał. Wówczas niemiecki lekarz zaproponował rozwiązanie godne diabła – uratuję dziecko, ale jej brat zostanie oddany na wychowanie do niemieckiej rodziny. Co miała zrobić zrozpaczona matka? Tym bardziej, że maleńka słabła z każdą minutą? Zgodziła się. Lekarz pozwolił matce, by została w szpitalu razem z dziećmi. Mały Janek nie zdawał sobie sprawy w jakiej znalazł się sytuacji. Pozostawiony w szpitalu, cieszył się z zabawek, które dostał od Niemców, czekolady, której smaku jeszcze do tej pory nie znał i nowych – „starszych kolegów” – niemieckich sanitariuszy, którzy jeszcze mieli sporo wolnego czasu. Chętnie bawili się z małym, przy okazji ucząc go języka niemieckiego. Stan Ninki poprawiał się, niemiecki lekarz, trzeba przyznać, należycie opiekował się małą. Jednak Daria T., zamiast cieszyć się z poprawy stanu zdrowia córeczki, wypłakiwała w poduszkę zbliżający się moment wyjścia ze szpitala. Z niemieckim lekarzem nie było tłumaczenia, mógł przecież zabrać jej także maleńką Jankę. I kiedy nadszedł dzień, w którym musiała opuścić szpital ze zdrowym dzieckiem, był jej ostatnim dniem, w którym widziała Janka. Mały niewiele rozumiał z całej sytuacji. Cieszył się z wycieczki, na którą miał pojechać daleko, do innych dzieci i ładniejszych zabawek. Miał tam dostać nowe prezenty o których już słyszał od niemieckiego lekarza. Czas wojny rodzina T. wypłakiwała każdego dnia, szczególnie serce matki nie mogło pogodzić się z tym co się stało. A kiedy wojna skończyła się, rodzina musiała opuścić rodzinną wieś, która zresztą została spalona w marcu 1944 roku. Po wielu przystankach, przyjechali na tzw ziemie odzyskane. Daria T. próbowała odszukać dziecko. Wszelkie próby, przez PCK, okazały się nieskuteczne. Mały Janek został wywieziony do Niemiec i oddany niemieckiej rodzinie. Nie wiadomo czy przeżył wojnę. Kiedy Daria T. umierała w 1980 roku w żmigrodzkim szpitalu, poprosiła Jankę, by ta spróbowała odszukać swego brata i przekazać od matki jedno słowo: „Przepraszam”.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Andrzej J. Jest panem na zamku w Urazie niedaleko Wrocławia. Odkupił od państwa ruinę i od ćwierćwiecza remontuje go, by choć w części przywrócić dawny blask. Pana Andrzeja odwiedzają często turyści, także z Niemiec, którzy szukają swego utraconego Heimatu. To ich powrót do przeszłości. Kilkanaście lat temu w zamku gościła grupa przyjezdnych, w której znajdował się starsza dystyngowana dama. Była to córka dawnego właściciela zamku, która zimą 44 na 45 rok opuściła rodowe gniazdo. Spacerując z obecnym właścicielem obiektu, w pewnej chwili powiedziała: „NIEWOLNIKÓW to my gdzie indziej trzymaliśmy”. Chodziło o grupę więźniów z obozu, którzy pracowali w porcie. Nie zdradziła miejsca pobytu „NIEWOLNIKÓW”. Nobliwa starsza dama, o wielkiej kulturze osobistej, opuszczając Uraz w ostatnich miesiącach wojny, miała 7 lat. Temu dziecku już wówczas wpojono, że więźniowie z obozu, to NIEWOLNICY.

Andrzej N. z miejscowości lezącej niedaleko Wrocławia, urodził się w rodzinie niemieckich autochtonów, którzy pozostali po wojnie w Polsce. Nazwisko nieznacznie zmienili, zamieniając literę „o” na „e”. Chyba nie do końca zabieg się powiódł, skoro w dokumentach nadal figurowała stara forma. Po wojnie nazwiska wielu osób były zniekształcane, z różnych zresztą powodów. W mojej rodzinie jedni zostali zapisani jako MANASTERSKI, inni natomiast – MONASTYRSKI. Może ci, którzy zapisywali, nie do końca byli lotni w piśmie, no ale takie to były czasy. Andrzej N. w latach 90., już w wolnej i demokratycznej Polsce, dochrapał się intratnego stanowiska w jednostce samorządowej. Stwierdził wówczas, że nadszedł czas by dokonać ostatecznej naprawy „ swego nazwiska. W dokumentach wyciągniętych z samorządowego archiwum, zrobił korektę, zamieniając nieszczęsne „o” na „e”. Został na tym przyłapany. Konsekwencji prawnych nie poniósł, chociaż z urzędem musiał się pożegnać. Dlaczego „naprawiał” swoje nazwisko ukradkiem? Tego nie wyjaśnił.

To, że Niemcy stosują metody tak straszliwe nie wynika z potrzeby i z tego trzeba sobie zdać sprawę. Wynika to z ich ideologii, kultu „elementów mężczyzny”, tzn. brutalności, siły, „bezserca”, wiary w swoją „pańskość” w stosunku do innych narodów.” Jan Karski, Raport Karskiego. Sytuacja ogólna w kraju (1940).

Andrzej Manasterski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content