W 1998 roku rozpocząłem pracę w Kancelarii Prawnej „Causa” W. Malicki Spółka Komandytowa. W branży związanej z prawem gospodarczym, jako specjalista d.s. kontaktów z klientami, doradca prawny a potem szef zespołu negocjacyjnego zatrudniony byłem przez osiem lat.
Pierwszym, i to potężnym, moim wrażeniem z pracy w branży prawa gospodarczego był ogrom możliwości dochodzenia do ostatecznych orzeczeń sądowych i to nawet w przypadku spraw drobnych, by nie powiedzieć – banalnych. Właściciel kiosku z warzywami, jeśli był pewien swoich racji i miał wolę ich dochodzenia, przez całe lata potrafił bronić swoich praw, przeciw wielkiej międzynarodowej firmie skutecznie odwołując się do kolejnych instancji. I odwołując się do kasacji wyroku Sądu Najwyższego, w siódmym czy ósmym roku zaciętego sporu, wygrać z gigantem i kontynuować swą działalność w miejscu, które postanowił dla siebie bronić. W latach mojej pracy w kancelarii prawnej osobiście spotkałem się z dosłownie setkami (a słyszałem o tysiącach, bo tyle ich kancelaria prowadziła) spraw związanych z przeróżnymi budowami. Większość toczyła się z zaangażowaniem licznych biegłych, brnęła przez kolejne instancje, w których strony na wiele sposobów dowodziły swoich racji. Z każdą związana była masa dokumentacji, analiz i różnych propozycji dogadania się, kompromisu, zakończenia sprawy drogą polubowną. Ponad 90% tych spraw dotyczyła inwestycji małych – domków jednorodzinnych, małych bocznych dróg, pawiloników handlowych, modernizacji czy remontów. W każdej sędziowie i specjaliści różnych dziedzin pochylali się nad problemem. Nawet, jeśli jego skala byłą mała, często dotyczyła dosłownie paru ludzi, dążono do wyważenia racji, do tego, by po prostu nikogo nie skrzywdzić.
Wydawać by się mogło, że tzw. „stara Europa”, ponoć posiadająca tak bezbrzeżną, prastarą tradycję prawną, powinna mieć w tym zakresie standardy jeszcze wyższe. Kiedy Polska stała się członkiem Unii Europejskiej przyszło nam się jednak przekonywać, że niestety, ale – raczej tak nie jest. W tym zakresie w roku 2004 zaczęło się dla nas jedno wielkie pasmo rozczarowań, dających zarazem arcysolidne podstawy do pozbycia się wszystkich tego dotyczących kompleksów. Jakakolwiek jurystyczna wyższość tego wszystkiego, co leży między Odrą a Atlantykiem okazała się – nie istnieć. A w końcu nadszedł dzień, w którym jakiś hiszpański babsztyl, z powodu nie nadawania się do roboty politycznej przez jej macierzystą partię wsadzony na stanowisko sędziowskie w Brukseli, jednoosobowo podjął decyzję o natychmiastowej likwidacji ośmiu procent polskiego sektora energetycznego! Okazuje się więc, że Unia Europejska to taki twór, w którym kobiecina o umysłowych horyzontach węższych od szpary między drzwiami a futryną, udowadniając że nie bardzo kuma co to kopalnia, co Dolny Śląsk a co energetyka, potrafi beknąć: „zamknąć natychmiast” i to beknięcie ma rangę prawomocnej unijnej decyzji!
Kiedy z niedowierzaniem przyjmowałem to „orzeczenie”, wydane jednoosobowo i bez oparcia na czymkolwiek zasługującym na nazwanie „wiedzą”, przypomniałem sobie wieloletnie boje w polskich sądach, w których w sprawie osiedlowego sklepiku kolejne instancje powoływały co raz to nowe ekspertyzy, opierające się na analizach kolejnych biegłych. Przypomniałem sobie tę masę dokumentów z wyliczeniami, wielowariantowymi skutkami potencjalnych decyzji. Dziś wiem, że w obliczu tych standardów, jakimi popisuje się Unia Europejska, każda polska kobieta pracująca w maglu czy przy darciu pierza ma pełne prawo całemu temu brukselskiemu sądownictwu powiedzieć: „A kury wam szczać prowadzać a nie choćby i o jednym kaczym kuprze orzekać!”
Artur Adamski