Tusk ogłosił światu, że on oraz jego towarzysze otrzymali listy z pogróżkami. Wiadomość ta zasługiwałaby na przyjęcie jej z powagą, gdyby nie fakt, że od pierwszych chwil powrotu Tuska do polskiej polityki robi on przecież absolutnie wszystko, by nienawiść do swoich przeciwników doprowadzić do skali absolutnie krańcowej.
Nic nie usprawiedliwia działań takich, jak atakowanie kogokolwiek wrogą korespondencją, zapowiadającą zrobienie komukolwiek jakiejkolwiek krzywdy. W wypowiedziach Tuska dziwi jednak to, że o zjawisku tak niestety pospolitym mówi on dopiero teraz. Te marne chwyty, które tak wstrząsnęły nieszczęsnym liderem Platformy Obywatelskiej, są przecież stare jak świat. Temat grany był nieskończoną ilość razy, znamy go chyba wszyscy, bo we wszelkiego rodzaju mediach i organach propagandy bywa codziennością. Moja jakże skromna i mało komu znana osoba korespondencjami tego rodzaju atakowana byłą wiele razy a nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, by mówić o tym publicznie. Niestety nie wszyscy na tym świecie są wzorami cnót – przeróżni nienawistnicy i różnego rodzaju inne świry do osób powszechnie znanych zawsze wysyłały projekcje swoich frustracji. Fakt, że tak wiele razy dostawał je nawet taki mały żuczek, jak ja, nie pozwala mi uwierzyć, że nie spotykał się z czymś takim ktoś taki, jak Donald Tusk – od umowy okrągłego stołu ciągle na szczytach polityki, przez siedem lat premier, przez pięć – przewodniczący Rady Europejskiej.
Listy z pogróżkami były jednym z najpierwszych tematów komunistycznej propagandy, atakującej Polaków w miesiącach poprzedzających wprowadzenie stanu wojennego. Służyło to oczywiście budowaniu atmosfery grozy i przedstawianiu funkcjonariuszy reżimu jako ofiar nienawiści, rozniecanej rzekomo przez tzw. „ekstremę Solidarności”. W roli osób zaszczuwanych, których życie miało być zagrożone, występowali wtedy nawet szeregowi członkowie partii komunistycznej i najzwyklejsi funkcjonariusze milicji, włącznie z tymi z drogówki. O zagrożeniu swojego życia, tym razem ze strony siepaczy z SB, mówił też Lech Wałęsa. Co było wyjątkowo zabawne, bo przecież bezpieczeństwo i dobrostan najważniejszego agenta bezpieki zawsze stanowiło przedmiot jej wyjątkowej troski. Aż żal się tych ubeków robi na samą myśl o tym, co mogłoby się z nimi stać, gdyby choć włos z głowy spadł osobie, od komfortu której tak bardzo zależała ich dobra przyszłość.
Moje skromne osobiste doświadczenia nakazują mi wręcz pewność, że wśród osób zajmujących się nie tylko polityką, ale jakąkolwiek, najmniejszą nawet działalnością publiczną, listy z pogróżkami to niestety smutna oczywistość. Po raz pierwszy osobiście doświadczyłem tego na samym początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy wraz z paroma przyjaciółmi założyłem bardzo skromną gazetkę, ukazującą się w miasteczku, w którym wtedy mieszkałem. Cała gmina Oborniki Śląskie liczyła wtedy niewiele ponad trzynaście tysięcy mieszkańców, z czego w samych Obornikach około sześciu tysięcy. Nasze „Bez Układów” miało format A-4, niektóre wydania sięgały rozmiaru dwunastu stron, nakład chyba nigdy nie przekraczał kilkuset egzemplarzy. A jednak już sam fakt pojawienia się tego jakże skromnego dwutygodnika spotkał się ze stanowczymi objawami niezadowolenia. Pomijam dwa procesy sądowe, które z powodów nader banalnych w bardzo krótkim czasie wytoczono naszej redakcji. To było przynajmniej działanie z otwartą przyłbicą. A o listach, czasem będących kopertami zawierającymi jedynie żyletki pełne naciętych zadziorów, powiedzieć się tego raczej nie da. W tamtych czasach nie było jeszcze Internetu, stacjonarne telefony były rzadkością, o komórkowych czytało się wtedy jeszcze jedynie w powieściach science fiction. Wyrazy niezadowolenia kierowano więc do nas pocztą tradycyjną. I ktoś wtedy nawet nie ograniczył się do pisania gróźb. Najwięcej pojawiło się ich po tym, jak na łamach „Bez Układów” zacząłem prowadzić mini – śledztwo w sprawie zdarzenia, które miało miejsce w roku 1946. Nawet to pojęcie „mini – śledztwo” to raczej za dużo powiedziane. Po prostu napisałem artykuł o zatrzymaniu rok po wojnie przez obornicką milicję porucznika Armii Krajowej Obwodu Świętokrzyskiego. Ze znanych mi relacji jeden z milicjantów dostał wtedy rozkaz odprowadzenie tegoż porucznika do siedziby UB w Trzebnicy. Z jakichś przyczyn iść mieli pieszo – z Obornik do Trzebnicy jest nieco ponad 10 km. Skończyło to się tak, że krótko po wyjściu z miasteczka, przy otoczonej lasami szosie między Obornikami a Wilczynem, milicjant porucznika AK zastrzelił. Na łamach „Bez Układów” zamieściłem fotografię okolicy, w której ciało zamordowanego prawdopodobnie zostało pogrzebane. I oczywiście zwróciłem się do czytelników z apelem, by o ile cokolwiek o sprawie wiedzą, dali o tym znać choćby i anonimowo. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek był świadkiem tak piorunującej reakcji na cokolwiek, co zdarzyło mi się napisać. Choć może był to wynik tego, że nasze pisemko trafiało do ludzi z miasteczka, w którym pisałem, którego ulicami codziennie chodziłem. Już pierwszego dnia zaskoczyły mnie na ulicy spojrzenia pełne zdumienia, przestrachu a nawet – przerażenia. Z pierwszą słowną reakcją na artykuł spotkałem się w dniu jego opublikowania w sklepiku, w którym zamierzałem zrobić zakupy. Stojąc w krótkiej kolejce poczułem palec kłujący mnie w plecy a kiedy się odwróciłem zobaczyłem twarz kobiety w starszym wieku. Na widok jej spojrzenia, wbitego we mnie za pośrednictwem grubych okularowych szkieł pomyślałem, że „to się nazywa – mieć śmierć w oczach”. Szeptem, ale bardzo wyraźnie stwierdziła (to nie było pytanie, lecz właśnie – stwierdzenie): „Pan oszalał”. A na moje spojrzenie, najwyraźniej odruchowo pytające, dodała rzucając teraz już na boki spojrzenia pełne lęku: „Bardzo wielu wie, kto go zabił. I wie, kim są dziś jego dzieci. Nikt więc nie powie”. Ostatnie dwa słowa wypowiedziała kładąc dłoń na swoich ustach. Szeptem, ale stanowczo dając do zrozumienia, że nie powie nic więcej zamknęła temat słowami: „Ja też”.
W ciągu następnych dni spotkałem się z mnóstwem podobnych reakcji, poczta dostarczyła mi koperty z „ostrzeżeniami”. A ja w następnym numerze naszej gazetki podjąłem temat innej lokalnej tajemnicy z lat czterdziestych. Dotyczyła przyjazdu jakiś rok po wojnie obywatela amerykańskiego, który był właścicielem jednego z domów, położonych pod lasem. Nie był obywatelem Trzeciej Rzeszy, teoretycznie więc zarówno jego nieruchomości, jak i ruchomości, nie powinny podlegać konfiskacie. Prawdopodobnie najbardziej zależało mu na kilku obrazach, które miał w swoim domu i o których dowiedział się, że zostały przywłaszczone przez zamieszkujących wówczas w Obornikach funkcjonariuszy komunistycznego reżimu. Ostatnie chwile jego życia wyglądały tak, że funkcjonariusze ci zgodzili się zwrócić mu obrazy i w tym rzekomo celu zaproponowali udanie się po nie ich samochodem. Podróż ta zakończyła się w lesie, gdzie nieszczęsny Amerykanin został zamordowany.
Tym razem nadawcy pogróżek nie ograniczyli się do wysyłania korespondencji. Mieszkałem wówczas w domu zasiedlonym przez trzy rodziny. Spokrewniona ze mną sąsiadka wieczorem wyszła na ulicę, zamierzając się udać do jedynego w okolicy rolnika, u którego kupowała mleko dla swojego dziecka. Okazało się, że pod domem czeka kilku mężczyzn. Powoli ruszyli jej śladem i w pewnym momencie zaatakowali – została dość dotkliwie pobita i skopana, skutkiem czego był m.in. złamany nos. Policja została powiadomiona bardzo szybko. Pierwszą jej reakcją było „przeczesanie” miasteczka równocześnie pojazdem oznakowanym i nieoznakowanym. Miejscowość nie jest duża, objechanie większości ulic nie zajęło dużo czasu. Napastnicy zniknęli jednak jak kamfora. W Obornikach zdarzały się bójki i pobicia, ale zaatakowanie kobiety przez kilku facetów było faktem całkowicie nieznanym. W miejscowości tak małej przynajmniej z widzenia znali się też wszyscy. Pobita widziała każdą z czterech twarzy, ale nie miała wątpliwości, że z każdą z nich spotkała się po raz pierwszy w życiu. Wszystko więc wskazywało na to, że było to pobicie na zamówienie, zrealizowane przez ekipę, dla której Oborniki były całkiem obcym miejscem. Najprawdopodobniej otrzymali polecenie pobicia kogoś z naszego domu. Celem numer jeden zapewne miałem być ja, ale w przypadku, gdyby z mojego miejsca zamieszkania wyszedł ktoś inny, po spuszczenie łomotu takiej osobie spodziewano się efektu w postaci dostatecznie dużego wrażenia. Widząc, że wychodzi młoda kobieta napastnicy zapewne pomyśleli, że jest to moja żona. Zdarzyło się, że oberwał ktoś inny.
W różnych mediach wypowiadam się regularnie od blisko czterdziestu lat. Prawdziwym imieniem i nazwiskiem zacząłem się podpisywać na łamach „Solidarności Dolnośląskiej” w roku 1989. Nieprzyjazne, czy nawet groźne reakcje, są w miarę stałym echem tego pisania. Eskalacja wrogich ataków, w postaci maili, esemesów, telefonów miała miejsce wtedy, kiedy zdecydowałem się kandydować do Sejmu ze skromnego, dziesiątego miejsca na wyborczej liście. Wyobrażenie tych „przyjemności”, jakie mi wtedy obiecywano, dać mogą ciągle dostępne w Internecie wpisy czytelników gazet komentujących różne moje kampanijne aktywności. Jeśli Donald Tusk i towarzysze z jego partii dopiero teraz spotykają się z tego rodzaju atakami, to byłoby to dowodem, że wyborcy przeciwników Platformy Obywatelskiej to wielka zbiorowość chodzących wzorów kultury i łagodności. Bo jeśli nawet ja, bezpartyjny jednorazowy kandydat z odległego miejsca na liście spotkałem się z prawdziwą furią ataków to świadczy to chyba, że zwolennicy PiS – u i PO pod względem etyki i emocji należą do bardzo różnych światów.
A taka najbardziej uniwersalna i niestety niewesoła prawda jest taka, że absolutnie każdy, kto zajmuje się jakąkolwiek działalnością publiczną, zawsze naraża się nie tylko na krytykę, ale też na objawy różnych chorych emocji. Żadne społeczeństwo nie jest wolne od rozmaitych frustratów, uwielbiających choćby werbalne rzucanie się na kogokolwiek z nawet najszerzej pojętej sfery publicznej. Jak ktoś o tym nie wie, to albo kłamie, albo zamiast działalnością publiczną powinien się zająć ustawianiem babek w piaskownicy.
Artur Adamski