W koszykówce przeszedłem aktywnie wszystkie etapy. Byłem zawodnikiem, trenerem, założyłem klub, teraz jestem kibicem – mówi Jarosław Zyskowski w rozmowie z Magdaleną Szymerowską.
Największe sukcesy osiągnął Pan ze Śląskiem Wrocław. Pięć tytułów mistrzostw Polski.
Dlatego każdy myśli, że jestem z Wrocławia, a ja tu przyjechałem. Z Gwardią – trzy wicemistrzostwa Polski, ze Śląskiem – pięć razy mistrzostwo.
Trenował Pan pod okiem dwóch wyśmienitych szkoleniowców: Mieczysława Łopatki i słoweńskiego trenera Andreja Urlepa. Jakim trenerem był Łopatka?
U niego najważniejsza była analiza meczu. Rozkładał ją na czynniki pierwsze. Zwracał uwagę na dyscyplinę taktyczną i na najdrobniejsze szczegóły.
Natomiast Urlep kojarzy się z obroną. Nikt wcześniej nie przywiązywał takiej wagi do obrony jak on.
Tak. Obrona była jego konikiem. Teraz po latach przywiązywanie tak dużej wagi do obrony widzę głębiej. Jeżeli od strony psychologicznej powiemy sportowcowi „masz trafić”, zwrócimy jego koncentrację na atak. W takiej sytuacji on może się spalić, bo taka jest natura ludzka, że jak powiemy, że ma coś zrobić, to zaczynają się nerwy. A jak przerzucimy tę presję na obronę, to koncentracja zawodnika idzie na obronę. Wtedy się stara, pilnuje szczegółów, a w ataku bez presji jest skuteczniejszy. Oczywiście wtedy dużo pracowaliśmy nad obroną, ale według mnie najważniejszy był aspekt psychologiczny, bo gdy nie musisz rzucić, to z reguły trafiasz.
Zdobył Pan pięć tytułów mistrzowskich
W 1991 roku z trenerem Mieczysławem Łopatką. W 1992 i 1993 również z nim, ale już wtedy z pierwszą czarną perłą Wrocławia amerykańskim rozgrywającym Keith Williamsem. Później byłem we Francji trzy lata. Po powrocie to już era Urlepa.
W sezonie 1997/1998 miał Pan już nowego trenera. Słoweniec Andrej Urelep został szkoleniowcem Śląska Wrocław, zastępując na tym stanowisku Jerzego Chudeusza. Do Pruszkowa odszedł Dominik Tomczyk, ale drużynę wzmocnili Adam Wójcik, Raimonds Miglinieks oraz Joe McNaull. Kto był jeszcze w składzie?
Maciek Zieliński, Jurek Bińkowski, Jurek Kołodziejczak…Nie pamiętam czy w pierwszym roku był Mirek Łopatka, czy rok później? Ekipa była mocna.
Trenowaliście dwa razy dziennie?
Trenowaliśmy w mini cyklu – w jednym dniu dwa treningi, w kolejnym dniu jeden, w następnym dwa, potem jeden… Rano o godzinie 10 i wieczorem o 18. Graliśmy wtedy w Hali Ludowej i tam trenowaliśmy. Też mieliśmy treningi na sali pry ul. Mieszczańskiej, bo tam była siłownia.
Kiedy skończył Pan karierę?
W sezonie 1999/2000 nowym trenerem zespołu został Muli Katzurin. Andriej Urlep mnie znał i wiedział, jakim jestem zawodnikiem, Karmin nie. Patrzył, jak jakiś starszy gość, dziwnie się rusza, nogami trochę ciągnie po ziemi, więc uznał, że nie jestem mu potrzebny. Z zespołu do Nawilż odszedł Miglinieks, którego zmienił Alan Grygo, przychodząc z drużyny z Włocławka. Oprócz Grębowa kontrakt ze Śląskiem podpisali m.in. Charles O’Bannon, który został MVP finałów. Śląsk zdobył wtedy piętnasty tytuł mistrzowski.
Wtedy przeszedłem do Polonii Warszawa. Mój kolega, Piotrek Pawlak namówił mnie do przejścia do Polonii, to była druga liga. Grałem tam półtora roku i wywalczyliśmy awans do ekstraklasy. Później przejąłem zespół jako trener.
Ale sukcesy trenerskie Pan odnosił?
Tak. Pokonaliśmy wielki Śląsk prowadzony przez Andreja Urlepa, wtedy właściwie nie do pokonania. Wygraliśmy, i to w Hali Ludowej, i weszliśmy z Polonią do międzynarodowej ligi koszykarskiej VTB United League. W lidze występowały najlepsze drużyny Europy Wschodniej z ośmiu państw. Obecnie występuje w niej trzynaście drużyn, ma ona zarówno status ligi międzynarodowej, jak i narodowej (najwyższa klasa rozgrywkowa w Rosji). Dotarliśmy do final four.
Z naszymi występami międzynarodowymi wiąże się ciekawa historia. Polski Związek Koszykówki nie przełożył nam w naszej lidze meczy play-offowych. I nasz harmonogram był skrajnie obciążony. W sobotę i w niedzielę graliśmy mecze w Polsce, w poniedziałek lecieliśmy samolotem do Wilna, gdzie graliśmy we wtorek i środę. W czwartek wracaliśmy do Polski i w piątek graliśmy decydujący mecz w polskiej lidze. Czyli widać wyraźnie, że Polskiemu Związkowi Koszykówki zupełnie nie zależało na sukcesach na arenie międzynarodowej. Nie było żadnego gestu, przełożenia meczu czy przesunięcia, żebyśmy mogli zagrać tam finał ligi i tu w polskiej lidze mieć siły, żeby grać decydujący mecz.
Nie kontynuował Pan kariery trenerskiej?
To było ciągłe szarpanie się i walka z wiatrakami. Uznałem, że jednak to nie ma sensu. Wieczne przebywanie poza domem za niewielkie pieniądze – ten argument umocnił mnie w tej decyzji. W koszykówce przeszedłem aktywnie wszystkie etapy. Byłem zawodnikiem, trenerem, założyłem klub.
Jaki klub?
Mały klub koszykarski w Siechnicach. Byłem prezesem i trenerem. Dzisiaj jestem kibicem, czyli oprócz sędziego, przeszedłem wszystkie szczeble w tej dyscyplinie.
Aktywność fizyczna jednak zostaje.
W tej chwili jestem zapalonym tenisistą. Tenis ziemny. Co najmniej dwa, trzy razy w tygodniu jestem na korcie. Nie ma mowy o braku aktywności, bo funkcje naszego organizmu nie są przystosowane do siedzenia i leżenia. Tylko ruch jest naturalny dla człowieka, więc trzeba się ruszać. Widziałem syna po kontuzji i sam miałem kiedyś taką sytuację, że byłem krótko w szpitalu. Samo leżenie czyni spustoszenie w organizmie.
Pana syn, Jarosław Robert Zyskowski junior, też jest koszykarzem, poszedł w ślady ojca. Jest trzykrotnym mistrzem Polski.
Syn poszedł w ślady ojca, można powiedzieć, że od urodzenia. Bo jeszcze nie chodził, a już dostał piłeczkę do kosza. Ale specjalnie jakiejś presji nie wywierałem. Widział zaangażowanie rodzica. Brałem go na mecze. Chcąc nie chcąc jakoś tym przesiąkł. Ale kiedy po kontuzji miał unieruchomioną nogę tylko przez trzy dni, to spadek jego masy mięśniowej był na poziomie 20 procent. To bardzo duże wartości.Dlatego bezruch oznacza dla naszego organizmu katastrofę. Trzeba się ruszać.
Aktywność się zmienia. Jak jest dzisiaj?
Dzisiaj dzieci dużo wcześniej zaczynają swoją przygodę ze sportem, są już nawet przedszkola sportowe. Mój wnuczek ma dwa lata i jest już po trzech treningach tenisowych. Kiedyś np. boks można było trenować dopiero od piętnastu lat, dzisiaj trenują już siedmiolatki.
Codzienna gimnastyka też jest ważna.
Bardzo ważna. Zwiększa ona zakres ruchowy mięśni i ich plastykę. Ogranicza to kontuzje. Gdy trochę nienaturalnie będziemy musieli zahamować, zatrzymać się, a mięsnie nie są gibkie, to bardzo łatwo się nabawimy bolesnej kontuzji.
Jakie ćwiczenia poleciłby Pan dla ludzi nieuprawiających wyczynowo sportu?
Najprostsze ćwiczenia. Kiedy zrobimy skłon w rozkroku, trzymając nogi proste, zobaczymy, jakie są nasze mięśnie. Ile nam brakuje, żeby dotknąć ziemię. Jeżeli będziemy mieli problem, to codziennie, systematycznie starajmy się zwiększyć ten skłon. Lub inne ćwiczenie. W siadzie robimy skłony naprzemienne, próbując złapać się za kostkę. Od czegoś trzeba zacząć. Będzie trudno na początku, kiedy ktoś zaniedbał swoje mięśnie.
Czy grając w tenisa potrzebna jest rozgrzewka?
W każdym sporcie rozgrzewka jest potrzebna
A na rower można wsiąść i jechać?
Tak, ale też rozpoczynajmy od wolnej, spokojnej jazdy. Nie wolno zaczynać od sprintu. W każdym sporcie jest to niezbędne, żeby mięśnie i ścięgna rozgrzać, żeby mogły wejść na wyższe obroty. Jeśli ciało nie będzie odpowiednio ukrwione i rozgrzane, to łatwo o kontuzję.
Jakie są najczęstsze kontuzje w koszykówce?
Najczęściej urazy dotykają stawy skokowe, ale – jak my to mówimy w swoim środowisku – im wyżej skaczesz, tym ciężej spadasz na stawy i możesz sobie coś uszkodzić. Do tego dochodzą stopy innego zawodnika, bo pod koszem jest tłok. Zagrożone też są kolana, bo wyskok to duże przeciążenie.
W każdym sporcie ważne też jest odżywianie, inne w boksie, inne dla kolarzy, jak to jest w koszykówce?
Za moich czasów, jadło się to, co udało się zdobyć w sklepie.
Nie było żadnych wymogów dotyczących witamin?
To jest science fiction. W sklepie były tylko butelki z octem, więc jadło się to, co udało się zdobyć. Pod koniec kariery to się zmieniło i zaczęto zwracać uwagę na to, co się je. Trener Walonis np. zakazywał jedzenia po obiedzie ciastek, żeby nie podnosiły poziomu cukru, bo jak wiemy, gdy się podniesie wysoko poziom cukru, to gdy później spadnie, będziemy bez energii. Trener Urlep zakazywał jedzenia w McDonald‘s, ale w nagrodę po wygranym meczu można było tam pójść. Później, gdy nastały inne czasy, półki sklepowe były pełne i można było kupić, co się chciało, to zaczęto zwracać uwagę na to, co spowinniśmy jeść. Jest to jednak raczej własna świadomość niż narzucone zalecenia. Klubu nie stać, żeby zatrudniać kucharza, dietetyka, który zbada zawodnika i powie: ty możesz jeść to i to, a ty to.
Co doradzić tym, którzy siedzieli w domach pracowali i uczyli się podczas pandemii?
Najważniejsza jest cierpliwość. Nic na skróty. Niektórzy chcą nadrobić czas w jeden dwa dni, a najważniejsze zaczynać od małych jednostek treningowych i systematycznie je zwiększać, żeby uniknąć kontuzji. Gdy po takiej przerwie się wyskoczy na jakiś trening i się przeforsuję, to będzie się dochodzić dwa, trzy dni. Żeby dojść do formy, trzeba dawkować trening w małych ilościach, ale systematycznie. To jest najważniejsze.
Projekt wykonano dzięki partnerstwu z Fundacją LOTTO im. Haliny Konopackiej.
Jarosław Zyskowski (ur. 2 maja 1964 w Białymstoku) – polski koszykarz występujący na pozycji środkowego. Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, po zakończeniu kariery zawodniczej trener koszykówki.
Jest wychowankiem AZS Białystok, w którym występował od 1980 do 1983 roku. W swojej karierze reprezentował także barwy klubów Resovii Rzeszów (1983-1987), Gwardii Wrocław (1987-1990), ASPRO Wrocław (1990-1991). Ze Śląskiem Wrocław pięciokrotnie zdobył mistrzostwo Polski w sezonach 1992-94, 1998-99. Z Gwardią Wrocław dwa razy wicemistrzostwo Polski w latach 1988 i 1990. W 1999 roku przeszedł do II-ligowej Polonii Warbud Warszawa, z którą uzyskał awans do najwyższej klasy rozgrywkowej.
Jako trener prowadził AZS Koszalin w latach 2003–2005, Wisłę Kraków (2005), Śląsk Wrocław (2006).