6,4 C
Warszawa
czwartek, 25 kwietnia, 2024

Zaczarowana winda – Paweł Zyzak

26,463FaniLubię

9 listopada 2016 r. w dwa dni po wyborach prezydenckich w USA w jednym z najpoczytniejszych rosyjskich dzienników o niespełna milionowym nakładzie, „Moskowskim Komsomolcu” ukazał się krótki materiał wspomnieniowy. Na wspomnienia zebrało się Natalii Dubininej.

Dziennik założyli w 1919 r. bolszewicy. Obecnie ciągłość z czasami komunistycznymi podtrzymuje nie tylko sam tytuł prasowy, lecz przede wszystkim osoba redaktora naczelnego. Od 1983 r. jest nim Pavel Gusjev, jednocześnie wykładowca Moskiewskiego Uniwersytetu Międzynarodowego, pierwszej prywatnej uczelni, symbolicznie założonej w 1991 r. przez Michaiła Gorbaczowa i George’a H. W. Busha. Ale to nie szerokim horyzontom zawdzięcza swój niespełna czterdziestoletni staż redaktora naczelnego byłego organu miejskiego komitetu Komsomołu, ale pełnej dyspozycyjności wobec władz państwa, a ściślej, tego ich ośrodka, który kontroluje służby specjalne. „Moskowskij Komsomolec” jest dziś zatem organem prasowym Kremla.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Artykuł autorstwa Tatjany Antonowej, absolwentki Wyższej Szkoły Dziennikarstwa na tym samym Uniwersytecie Międzynarodowym, nie był typowym autoryzowanym wywiadem ze świadkiem historii. Nie pasował do Antonowej. Dziennikarce zlecano dotąd krajowe tematy korupcyjne, aczkolwiek szczególnie wrażliwe z perspektywy Kremla, będące skutkiem ścierania się reżimowych frakcji i konfliktów w łonie de facto zalegalizowanych grup przestępczych działających w łonie administracji. Antonowa relacjonowała głośne sprawy płk. MSW Dmitrija Zacharczenki, wicenaczelnika Zarządu „T”, do walki z korupcją w sektorze paliwowym, mieszczącego się w Głównym Zarządzie Bezpieczeństwa Ekonomicznego i Przeciwdziałania Korupcji, dalej szefa Republiki Komi, Wiaczesława Gajzera, ministra finansów obwodu moskiewskiego, Aleksieja Kuzniecowa oraz płk. FSB Dmitrija Czerkalina, czyli szczególnie nagłośnioną sprawę zatrzymań funkcjonariuszy Zarządu „K” Służby Bezpieczeństwa Ekonomicznego, odpowiedzialnych za kontrwywiad w sektorze kredytowo-finansowym, a więc bankowym. Wszystkim wymienionym postawiono zarzuty korupcyjne, wszystkim zasądzano ciężkie wyroki, wszyscy stali się obiektem czarnej reżimowej propagandy i publicznego potępienia.

Tym razem Antonowa wkraczała do amerykańskiej polityki. Miała popełnić materiał na temat pierwszej wizyty Trumpa na rosyjskiej ziemi, w czasach jeszcze sowieckich, gdy Pavel Gusjew był nieopierzonym jeszcze redaktorem naczelnym „Moskowskowo Komsomolca”. Nie wiemy, jak Antonowa poznała Natalię Dubininę, córkę sowieckiego ambasadora w USA. Jej ojca niewątpliwie znał Gusjev. Jurij Dubinin w latach 90. miał jeszcze epizod wiceministra spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Ale z Dubininą również mógł się zetknąć.

Natalia Dubinina postacią anonimową w Rosji nie jest, przynajmniej w kręgach rządowych. Wedle ogólnie dostępnych informacji jest członkiem Komisji na Rzecz Rozwoju Dyplomacji Publicznej w powołanej przez Władimira Putina Izbie Społecznej Federacji Rosyjskiej, spełniającej fasadę ciała konsultacyjnego, reprezentującego interesy obywateli. Jest również członkiem Izby Handlu i Przemysłu Federacji Rosyjskiej oraz wielu okołorządowych organizacji. Dubinina jest związana z organizacjami kobiecymi i probiznesowymi, m. in. Women Economic Forum. Otrzymała tytuł Honorowego Pracownika Kultury Federacji Rosyjskiej.

Spacer po mieście, które nie zasypia nigdy

Nas interesują początki jej kariery, o których mgliście tylko informują dostępne źródła, gdy była sowieckim pracownikiem misji dyplomatycznej ZSRS w Nowym Jorku. Nie wiemy, jak długo tam przebywała. W marcu 1986 r. natomiast miała otrzymać z Moskwy polecenie powrotu do kraju. Otóż jej ojciec, Jurij Dubinin, został właśnie mianowany sowieckim Stałym Przedstawicielem przy ONZ. Antonowa przekonuje, że powrót Natalii wymusiły wewnętrzne procedury sowieckiego MSZ służące zwalczaniu nepotyzmu w organach państwowych. Jednakże rzeczywistą przyczyną, dla której stroniono od wysyłania krewnych na tę samą placówkę, był nieco inny typ ograniczonego zaufania. Stała za nim obawa przez dezercją, zjawiskiem nasilającym się w tamtym czasie. Jeśli naturalnie to ów zbieg okoliczności zadecydował o powrocie Dugininy, a nie czynniki niezależne od Kremla – o czym później.

Natalia Dubinina snuje dalej, za pośrednictwem dziennikarki, swą opowieść. Moskwa nie była aż tak kategoryczna w swym postanowieniu. Ojciec i córka mogli jeszcze przez pewien czas pobyć razem. Zgodzono się na przełożenie jej lotu do ZSRS. Natalia zaproponowała ojcu, że oprowadzi go po Nowym Jorku. Jurij Dubinin był tu po raz pierwszy. Ostatnie osiem lat spędził na placówce w Madrycie. Przedtem jeszcze pracował w ambasadzie w Paryżu. Dubinin nie tylko nie znał światowej „stolicy handlu”, dyplomata nie wiedział nic o Stanach Zjednoczonych. Był to zresztą główny atut, który zdecyduje o jego dalszej karierze. Niebawem zastąpi w Waszyngtonie ambasadora Anatolija Dobrynina, prawdziwego weterana amerykańskich spraw, pełniącego swą funkcję od… 1962 r.

No więc poszli sobie Dubininowie na przechadzkę po Nowym Jorku i „pierwszym punktem na [ich] trasie” okazał się Trump Tower stojąca przy Piątej Alei. Według Natalii jej ojciec był tak zdumiony tym, co zobaczył, że postanowił poznać właściciela tego „bezprecedensowego arcydzieła architektonicznego”. Wrażliwość estetyczna musiała być u Dubinina wyjątkowo silna. Dyplomata, członek Centralnej Komisji Rewizyjnej KPZR, przeżył, według córki „emocjonalny” szok. Postanowił twórcę tego arcydzieła współczesnej architektury poznać „za wszelką cenę”. Jak postanowił tak uczynił. Ryzykując odstępstwo od protokołu wszedł do budynku. Antonowa dodaje od siebie, że istniały wówczas listy nazwisk przedstawicieli amerykańskiego biznesu, faktycznie atrakcyjnych dla sowieckich władz, ale – zapewnia nas – Trumpa na tej liście nie było. Swe stwierdzenie przerywa zagadkowym nawiasem, zawierającym komentarz do owych list: „a może nawet teraz [też są], kto wie?”. Wsiadł więc Jurij Dubinin do złotej windy i… spotkał Donalda J. Trumpa.

„Mój ojciec biegle mówił po angielsku, był genialnym negocjatorem” – pochwaliła się po latach autorce tekstu córka szczęśliwca. Sowiecki aparatczyk i kontrowersyjny deweloper od razu zapałali do siebie dużą sympatią. Dubinin miał powiedzieć Trumpowi: „Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem w mieście, była twoja wieża”. Na to, łasy na pochwały biznesmen, cały się ponoć rozpromienił. I po tej właśnie wizycie Dubininów w Trump Tower w głowie Trumpa narodzić się miał pomysł, by „pojechać do ZSRS i coś tam zbudować”. Antonowa przyznaje, że podobnie kulisy swego wyjazdu do ZSRS opisuje na kartach swoich wspomnień Donald Trump. No, nie do końca… Natalia Dubinina tymczasem zapewnia, że Donald Trump „nigdy nie był prokomunistyczny. […] Tak naprawdę nie wiedział nic o Związku Sowieckim końca lat 80”. Zupełnie jakby miała okazję dość dobrze go wówczas poznać.

I kończy swe rozważania:

„Trump był marzycielem, Dubinin był marzycielem. I obaj chcieli zmienić świat. […] A teraz Trump ma zupełnie inne możliwości zmiany świata”.

Rodzi się samoistnie pytanie – czy Natalia Dubinina znała już wcześniej Donalda Trumpa? Rzecz, która niewątpliwe ułatwiła zorganizowanie spotkania w Trump Tower, a na pewno usprawiedliwiłaby znajomość Natalii z deweloperem, gdyby okazało się, że Jurija Dubinina wiosną 1986 r. w 200-metrowym wieżowców nie było.

Co ciekawe, również córka Anatolija Dobrynina pochwaliła się, że jej ojca, gdy był ambasadorem, łączyły wspólne marzenia z Trumpem. Ba, uprzedziła nawet Natalię, choć jej relacja ukazała się na mniej prestiżowym rosyjskim portalu „Deszcz”. Materiał ukazał się zaledwie dzień po wyborach w USA, 8 listopada.

„Mój ojciec starał się promować tu, w Rosji, żeby zbudowano tu Wieżę Trumpa – chciał tego wszystkiego, marzył o tym – obydwie, tutaj [w Moskwie] i w Leningradzie”1 – zapewniała Jekaterina Dobrynina.

Rezydentura

Sowieckie Stałe Przedstawicielstwo przy ONZ, w którym pracowała Natalia Dubinina w l. 80., było w rzeczywistości gargantuiczną siatką szpiegowską. Niemal wszyscy spośród 114 pracowników składali swe raporty nowojorskiej rezydenturze wywiadu. Nawet połowę tej kadry mieli stanowić oficerowie KGB i GRU. Sale i korytarze kompleksu ONZ były szpiegowskim rajem, w którym amerykański kontrwywiad nie miał wstępu. Sekretariat ONZ, jądro organizacji, był najeżony setkami zawodowych szpiegów oraz agentów państw komunistycznych. W samym tylko Nowym Jorku natomiast miało stacjonować aż 300 oficerów KGB.

Wedle raportu senackiej Komisji ds. Wywiadu z maja 1985: Soviet Presence in the U. N. Secretariat, jedną z takich przykrywek dla wysokiego stopniem przedstawiciela sowieckich służb było stanowisko pracy w Bibliotece Daga Hammarskjölda. Na przełomie lat 70. i 80. miejsce przynależne ZSRS zajmował podpułkownik Aleksander Jelagin, pracownik z I Departamentu, „amerykańskiego”, I Zarządu Głównego KGB. Zresztą po powrocie do Moskwy w 1982 r. Jelegin popełnił resortową dysertację: Using the UN Library for Collection of Intelligence Information. Tak twierdzi jego ówczesny kolega Jurij Szwets, major KGB, który w latach 1985-1987 pracował w waszyngtońskiej rezydenturze, podległej owemu słynnemu I Zarządowi Głównemu KGB. W 1993 r. Szwets osiedlił się w USA, a nawet otrzymał nawet amerykańskie obywatelstwo.

Były oficer KGB twierdzi również, że dawne stanowisko Jelagina w Bibliotece Hammarskjöld zajmowała w latach 1985-1986… Natalia Dubinina. Nie musimy na szczęście polegać wyłącznie na zdaniu Szwetsa. W kwietniu 2003 r. na rosyjskiej stronie AIF Express ukazała się charakterystyka Rosjanki, która odnotowywała ów fakt:

„[…] Gdy tylko nadarzyła się okazja, Dubinina dostała pracę w bibliotece ONZ w dziale katalogowania. […] Oczywiście śledzenie i opisywanie książek nie jest najbardziej ekscytującym doświadczeniem, ale doświadczenie zdobyte podczas pracy w ONZ okazało się bardzo przydatne. Musiała dogadywać się z wieloma osobami, dopełnić miliona formalności i słodko uśmiechać się do filipińskiej szefowej, wiedząc, że na koniec dnia pracy sporządza raport z tego, co »Rosjanka robiła«. […]”.

Natalia Dubinina była zatem najpewniej pracownikiem sowieckich służb specjalnych. Odpowiedź na pytanie, czy w swej wersji wydarzeń, opublikowanej w moskiewskim dzienniku, Dubinina informowała o spotkaniu jej ojca z Trumpem, czy raczej o swoich kontaktach z biznesmenem, znałby Donald Trump. Dubinin, można sądzić, znalazł się w artykule z prostej konieczności – znalezienia pretekstu dla wprowadzenia do historii Natalii Dubininy. Natomiast z perspektywy Trumpa, jego relacja na kartkach w The Art of Deal na temat spotkania z Dubininem i rozmowy o projekcie deweloperskim, służyły zapewne przykryciu kontaktów z pracownikami sowieckich placówek dyplomatycznych, a więc i służb.

Zwierzenia Dubininy nie były bynajmniej kołem ratunkowym dla prezydenta-elekta. Przysparzały mu kłopotu, bowiem zasadniczo różniły się od jego własnej wersji. Jak czytamy w The Art Of Deal Trump z Dubininem poznał się w 1986 r., ale jesienią, gdy ten był już, acz od niedawna, ambasadorem w Waszyngtonie. Spotkanie odbyło się podczas lunchu wydanym przez potentata w branży kosmetycznej Leonarda Laudera. Deweloper siedział podobno w czasie przyjęcia obok Dubinina oraz pierwszego sekretarza w sowieckiej ambasadzie, pracownika z wieloletnim stażem w USA i postaci niebagatelnej, Witalija Czurkowa. Obydwaj Sowieci mieli stać się po tym spotkaniu wielkimi orędownikami Trump Towerw w Moskwie.

„Od słowa do słowa i rozmawiam o budowie wielkiego luksusowego hotelu vis-a-vis Kremla, we współpracy z sowieckim rządem” – relacjonował Trump.

Wizyta Dubinina w biurze biznesmena w Trump Tower była niemożliwa z kilku względów. Jakakolwiek wizyta Stałego Przedstawiciela ZSRS u sławnego już wówczas Trumpa zwróciłaby uwagę FBI na obydwu marzycieli oraz naturalnie na Natalię Dubininę. Zresztą dla zawodowego sowieckiego dyplomaty, ostrożnego aparatczyka, byłaby rzeczą skrajnie nieostrożną, politycznie samobójczą. Mogła narazić Dubinina na konsekwencje ze strony przede wszystkim własnych służb. Nabrałyby podejrzeń, iż stał się obiektem prowokacji, w tym procesu werbunkowego.

Wiadomo dziś o dwóch próbach werbunku podejmowanych przez amerykański kontrwywiad wobec waszyngtońskiej rezydentury w latach 1984-1985. A ile ich było? W tamtej dobie wojna szpiegowska toczyła się na wszystkich frontach. W sowieckich służbach paranoja osiągała coraz wyższe pułapy. Zjawisko to miało naturalnie swe systemowe podłoże, ale na przełomie lat 70. i 80. coś w świadomości sowieckich elit pękło. W latach 80. ZSRS nie próbował już nawet maskować swych lawinowo narastających problemów gospodarczych i wizerunkowych. Wszystkie państwa bloku, szczególnie PRL i właśnie ZSRS, zmagały się z licznymi dezercjami w rezydenturach.

Wspomniane incydenty werbunkowe spowodowały, jeszcze przed przybyciem Dubinina, że wszyscy sowieccy dyplomaci otrzymali zakaz nieautoryzowanych kontaktów z obywatelami Ameryki. Wyjątki dotyczyły pracowników służb, choć ci podlegali innej, ale nie mniej drakońskiej, jurysdykcji. Wejście w przypadkowy nawet kontakt z funkcjonariuszem FBI oznaczało ekspresowy bilet powrotny do domu. Zatem same tylko podejrzenie odbycia nie zarejestrowanej rozmowy mogły błyskawicznie zakończyć karierę Dubinina. Nie tylko potencjalne wejście do Wieży Trumpa stanowiło złamanie sowieckiego zimnowojennego protokołu. Dyplomaci tej rangi co Dubinin nie mieli żadnej swobody. Nie podróżowali bez obstawy przynajmniej jednego ochroniarza. Czy zatem obstawa też wsiadała do złotej windy w Trump Tower?

Aktywne środki

Dla znawców problematyki sowieckich służb, a do takich niewątpliwie zaliczają się eksperci służb amerykańskich, artykuł Dubininy był zawoalowanym szantażem. Przeinaczenia i przekłamania zawarte w artykule opublikowanym w „Moskowskim Komsomolcu” nie były dziełem przypadku, ale modus operandi specjalistów od tzw. kompromatów, czy szerzej – od pracy z/nad osobowymi źródłami. Wedle wspomnianego Szwetsa artykuł powstał w FSB2. Właśnie dlatego owe niuanse są tak bardzo istotne.

Dubnina sugerowała, że odebrała ojca z lotniska i że niemal od razu udali się na zwiedzanie. Sowieckie procedury nie przewidywały miejsca na spontaniczne przechadzki w miejscu akredytacji tuż po przybyciu. Nowego ambasadora czy Stałego Przedstawiciela odbierała jeszcze na lotnisku grupa sowieckich dyplomatów i niezwłocznie zawoziła do właściwej placówki dyplomatycznej.

Dubinina podała Antonowej, że jej ojciec, Jurij Dubinin, płynnie posługiwał się językiem angielskim, do tego stopnia, że oczarował Trumpa już podczas ich pierwszej rozmowy. Lecz i ta informacja, jak i sugestie Trumpa, że swobodnie rozmawiał z Dubininem o inwestycjach deweloperski w Moskwie, są przekłamaniem. Język angielski Dubnina był tak zły, że stał się przedmiotem kpin i rozważań prasy amerykańskiej, od „The Washington Post” i „New York Timesa” przez „Chicago Tribune” po „Newsweek”. Zastanawiano się, dlaczego Sowieci wysłali na tak reprezentacyjne stanowisko dyplomatę z rażącymi deficytami językowymi; dyplomatę, który będzie potrzebował tłumacza… Jak ustalił „Newsweek” Dubinin zaczął się uczyć języka angielskiego dopiero po przybyciu do USA. „The Washington Post” pisał, że:

„Moskwa złamała swą praktykę wysyłania na najważniejsze stanowisko w Waszyngtonie ekspertów od spraw amerykańskich, swobodnie posługujących się językiem angielskim”.

Szybko Dubinin uzyskał przydomek „bladego apartczyka” [eng. gray-faced apparatchik] oraz drugi – „Mr. Nobody”. Po elokwentnym i popularnym Dobryninie kontrast był szokujący.

Otóż decyzja Moskwy wynikała przede wszystkim z przetasowań na Kremlu i nowych priorytetach politycznych. Nie oznaczała bynajmniej spadku znaczenia spraw amerykańskich. Świadczyła wręcz o ich nobilitacji. Michaił Gorbaczow konsolidował wokół siebie ośrodek polityki amerykańskiej. Ściągał do osobistego grona Dobrynina, który miał doskonałe relacje z amerykańskimi elitami. Wysyłał Dubinina, który nie był zdolny zbudować nowego wpływowego ośrodka. No i gwarantował, że nie wpadnie w jakieś tarapaty na miejscu. Szvets tak opisał nominację Dubinina:

„Ponieważ ambasador Dubinin nie mówił po angielsku, siedział po prostu w swoim pokoiku w ambasadzie nie wychodząc poza teren budynku. Zajmował jego trzecie piętro i żył w całkowitym odosobnieniu. On nie przychodził nawet na posiłki w ambasadzie. Po posiłki do stołówki schodziła jego żona […], potem zabierała je na górę. […] Mieszkał w sowieckiej ambasadzie jak pustelnik. Przez co najmniej półtora roku po objęciu funkcji ambasadora nie podpisywał żadnej depeszy z USA do Moskwy. Mawiał: »Słuchaj, nie znam języka angielskiego. Nie rozumiem, o czym mówią w telewizji, o czym piszą w gazetach«”.

Wątpliwe zatem by Dubinin otrzymał w ogóle zgodę Moskwy i KGB na prowadzenie dialogu z Trumpem. Lecz Dubinina, najpewniej reprezentantka nowojorskiej rezydentury, była właściwą do tego osobą.

Natomiast jej pośpieszny wyjazd z USA odbywał się w szczególnych okolicznościach. W marcu 1986 r. administracja Reagana poleciła sowieckiemu Stałemu Przedstawicielstwu zredukować personel, właśnie przez wzgląd na jego szpiegowską naturę. W 1986 r. wydalono 25 dyplomatów, do 1988 ponad stu. Niewykluczone, że wycofano ją z Ameryki w obawie o ryzyko jej „spalenia”, jeśli do niego nie doszło. W oficjalnych życiorysach nie podaje się, by kiedykolwiek wróciła do USA w jakimkolwiek charakterze.

Konkludując historia z narodzinami pomysłu o budowie Trump Tower w ZSRS, podana przez Trumpa i podtrzymana przez Dubininę, stanowi swoistą „legendę” kamuflującą rzeczywiste związki byłego prezydenta USA z sowieckimi służbami w latach 80. Dalszym etapem w budowaniu tychże była huczna wizyta Trumpa do ZSRS w 1987 r.

Trump w Moskwie

O wizycie tej, symbolicznie rozpoczynającej romans ambitnego dewelopera z Queens, z polityką, wspominałem przy kilku okazjach. Wątek ów miał pomóc wyjaśnić korzenie prorosyjskich i proputinowskich afektacji urzędującego prezydenta USA.

W styczniu 1987 r. Jurij Dubinin przekazał Trumpowi listownie „dobre wieści z Moskwy”, a mianowicie zainteresowanie Sowietów współpracą w ramach joint venture zmierzającą do „konstrukcji i budowy hotelu w Moskwie”. W podróż Trump wyruszył do Związku Sowieckiego 4 lipca 1987 r., w amerykański Dzień Niepodległości. Zdaniem Szwetsa list Dubinin napisał na żądanie gen. Ivana Gromkova, szefa rezydentury w Waszyngtonie. Bo właśnie tak wyglądało od strony technicznej zapraszanie Amerykanów do ZSRS.

„Zazwyczaj wyjazdy te były wykorzystywane do »pogłębienia procesu« rekrutacji lub na spotkanie z oficerem prowadzącym z KGB. – komentuje były oficer sowieckiego wywiadu – W większości przypadków wyjazdy były organizowane przez Goscomintourist, sowiecką rządową agencję turystyczną, lepiej znaną pod nazwą Intourist, będącą przykrywką dla KGB. Jeśli podróż obejmowała wszystkie wydatki opłacone przez Intourist, była to wyraźna wskazówka, że ​​stoi za nią KGB”.

Trump zabrał w podróż swą żonę Ivanę, byłą obywatelkę komunistycznej Czechosłowacji. Jej ojciec okaże się po latach byłym agentem StB. Biznesmen, jak i jego małżonka, zawczasu przejść musieli „wstępną ocenę”. Stworzono w tym celu portret psychologiczny Trumpa. Inwigilacja była kontynuowana w czasie podróży. Trumpowie zatrzymali się w luksusowym i historycznym hotelu „Narodowy” w Moskwie, najeżonym aparaturą podsłuchową i kamerami. Biznesmena obwieziono po mieście i pokazano mu tuzin potencjalnych lokalizacji dla jego wieży. Żadna nie znajdowała się na rzut kamieniem od Kremla…

Już po powrocie Trump podawał dziennikarzom, że spotkał się z Gorbaczowem. Po pewnym czasie „The New York Times” sprostował tą informację. Spotkanie tego typu nie miało miejsca. Trump chciał dodać sobie splendoru bądź przykryć nieoczywisty charakter wizyty. Ale jedno i drugie. Z kim się zatem w Moskwie spotkał? Kto organizował jego wizytę na miejscu? Czy można wykluczyć, że spotkał się z Natalią Dubininą wówczas już pracownikiem osławionego Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych?

Sen o władzy

Po powrocie z ZSRS Trump nabrał jakby pewności siebie. Śmielej wypowiadał się o polityce międzynarodowej. Począł na łamach prasy wzywać administrację Reagana do wychodzenia Sowietom w kwestiach rozbrojenia naprzeciw. Oferował się jako rozbrojeniowy negocjator. Wychwalał publicznie Gorbaczowa – bliźniaczo podobnie w przyszłości będzie zabiegał o względy Putina, stając niejednokrotnie w jego obronie – a nawet kontaktował się z sekretariatem I sekretarza KPZS, przed jego wizytą w USA w grudniu 1988 r. Zapraszam wówczas przywódcę sowieckiego do siebie, do Trump Tower.

„To dla mnie wielki zaszczyt – poinformował redakcję „New York Daily News”. – Zadzwonili do mnie z jego biura i powiedzieli, że [Trump Tower] to jedno z miejsc, które [Gorbaczow] chciałby zobaczyć. Najprawdopodobniej pokażę mu atrium, może moje biuro i kilka mieszkań”3.

Gorbaczow nie miał wszakże dla biznesmena czasu. Zresztą trwała wciąż zimna wojna, a „Gorbi” był przecie przywódcą „ojczyzny komunizmu”. Trump nie tracił nadziei. Gdy 7 grudnia 1988 r. w pobliżu jego wieży pojawił się człowiek przypominający Gorbaczowa, otoczony rozentuzjazmowanym tłumem, biznesmen zjechał prędko windą z 26 piętra, gdzie mieściło się jego biuro i wyszedł na powitanie długo wyczekiwanego gościa. Gościem jednak okazał się Ronald Knapp, popularny sobowtór Gorbaczowa. Trump oddalał się od performera zadowolony i przeświadczony, że sowiecki lider się doń pofatygował. Życzył mu w podzięce „powodzenia”…Lecz na przełomie 1989 i 1990 r. Trump prezentował już wrogie nastawienie do I sekretarza KPZS. Zarzucał mu „słabość” i oskarżał, że niszczy ZSRS. Prognozował, że Gorbaczow zostanie niebawem obalony. Gorbaczow cieszył się wówczas na Zachodzie olbrzymią popularnością i rzeczywistym zaufaniem większości sowieckiego społeczeństwa, choć wiarygodnych badań statystycznych wówczas w Sowietach nie realizowano. Jedyne miejsce, gdzie rosła konsternacja i frustracja z polityki Gorbaczowa, z wyników pierestrojki, głasnosti i uskorienija, były sowieckie służby specjalne…

Homo novus

Donald Trump wchodził w lata 90. XX w. jako człowiek bombardowany złymi wieściami. Upadał nie tylko Związek Sowiecki, którego władze obiecały mu wieżę. Upadało deweloperskie imperium Trumpa, zbudowanie dzięki fortunie ojca. W roku 1991 Trump po raz pierwszy ogłosił bankructwo. W grudniu tegoż ostatecznie „zbankrutowała” idea ZSRS – kilkoma podpisami sformalizowano rozpad „socjalistycznego” tworu. Książka „The Art Of Deal” stanie się przedmiotem kpin. Z artysty „interesów” Trump stanie się artystą przetrwania. W 1990 r. ukazał się kolejny poradnik sygnowany jego nazwiskiem: Surviving At The Top. Biznesmen z wielkim ego i z coraz większymi ambicjami politycznymi jak nigdy dotąd potrzebował koła ratunkowego.

Państwowy twór powstający na zgliszczach byłego sowieckiego imperium zaczynał się zarysowywać. Dekompozycji towarzyszyła tzw. „dzika prywatyzacja”, rabunek publicznych pieniędzy przez nomenklaturę i służby specjalne, a zatem powstające nowe fortuny i nowe elity, wreszcie gigantyczny proceder prania i ukrywania środków na Zachodzie. Wspomniana prywatyzacja, w tym „urynkowienie” sektora bankowego, znajdującego się wciąż pod kontrolą służb, była doskonałą zasłoną dymną dla megakorupcyjnego procederu. W dużych miasta Ameryki w gigantycznym tempie rosła grupa inwestorów w branży deweloperskiej operujących w transakcjach językiem rosyjskim. Strumień rosyjskich pieniędzy pomoże pogrożonemu w długach Trumpowi odzyskać płynność finansową. Będzie płynąć przez całe lata 90., pod postacią kredytów i ofert kupna, oraz wciąż, już w nowej erze putnizmu, w latach 2000, uzależniając Trumpa i całą jego rodzinę jeszcze mocniej od rosyjskich wpływów.

„Jeśli chodzi o napływ produktów wysokiej klasy do USA, Rosjanie stanowią dość nieproporcjonalny przekrój wielu naszych aktywów” – powie w 2008 r. Donald Trump Jr. podczas nowojorskiej konferencji dotyczącej rynku nieruchomości. – Powiedzmy, że w Dubaju, a już na pewno w naszym projekcie w SoHo i w dowolnym miejscu w Nowym Jorku. Widzimy mnóstwo pieniędzy napływających z Rosji”.

Ale Trump Tower nigdy w Moskwie nie powstała. Bo nigdy powstać nie miała.

Paweł Zyzak

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content