Rodzinny Dom Dziecka Dowlaszów, według Wikipedii, to pierwszy rodzinny dom dziecka w Polsce utworzony przez małżeństwo nauczycieli Weronikę i Grzegorza Dowlaszów w 1958 r. i działający do roku 2013.
Rodzinę Dowlaszów poznałam na początku lat sześćdziesiątych. Byłam wtedy uczennicą szkoły średniej. Podczas wakacji pojechałam do nich z ciotką, Ireną Chmieleńską, która była psychologiem i odwiedzała istniejące podówczas domy dziecka. Zanim poznałam Weronikę i Grzegorza oraz ich dzieci, Grzegorza i Inkę, zobaczyłam ogromny dom, ogród i park, psy i kilkoro roześmianych dzieci w różnym wieku. Powiedziałam ciotce, że jeszcze nigdy nie widziałam tyle szczęścia w jednym miejscu. Ciotka, przyznała mi rację i wyjaśniła, że były wcześniej w tradycyjnych domach dziecka a teraz są w innym świecie. Weronika i Grzegorz Dowlaszowie wiedzieli, że domy dziecka nie dają wychowankom poczucia bezpieczeństwa i nie przygotowują ich do samodzielnego życia. Kiedy minister Zofia Dębińska zainicjowała tworzenie domów rodzinnych zamiast domów dziecka, Dowlaszowie postanowili wziąć udział w tym eksperymencie. Oboje nie mogli zaakceptować sposobu prowadzenia domów dziecka. Nie zgadzali się z koncepcją ustalonego sposobu traktowania wszystkich dzieci, odbierania im możliwości indywidualnego rozwoju zdolności, zamiłowań i innych cech osobowości. Zakładając dom rodzinny, Weronika i Grzegorz nie myśleli o nim jak o mniej lub bardziej wygodnym miejscu pracy. Uwierzyli, że to jest właściwa droga, a przekonanie do tego innych uznali za swoją misję.
Kim byli Dowlaszowie? Pochodzili z Wilna. Tam się poznali i tam w czasie wojny działali w konspiracji. Po wojnie, jak wiele rodzin z Wileńszczyzny, przenieśli się na ziemie zachodnie. W 1946r wzięli ślub w Bezrzeczu pod Szczecinem. Tam Weronika zorganizowała szkołę i została jej pierwszą kierowniczką. Zależało jej, żeby dzieci mogły się w miarę komfortowo, nawet jak na ówczesne warunki, uczyć. Władzom na tym nie zależało, więc Weronika i jej mąż, który zrezygnował z pracy w wojsku i podjął pracę nauczyciela, zadecydowali, że jeśli nie ma pieniędzy na remont istniejącej szkoły, to trzeba zbudować nową. Przekonali do tego pomysłu mieszkańców i, w tak zwanym czynie społecznym, wybudowali nową szkołę. Ta szkoła stoi do dziś. Potem postanowili prowadzić dom dziecka. Najpierw musieli znaleźć odpowiednie miejsce.
Stojący na wzniesieniu, otoczony parkiem dom przy ulicy Mącznej w Szczecinie,był prawie zupełnie zdewastowany. W oknach nie było szyb, brakowało drzwi, podłóg i tego co dziś nazywamy infrastrukturą. Miał za to sporą kubaturę, więc po remoncie mógł pomieścić sporo dzieci. Nie było wprawdzie etatowych wychowanków tak, jak w państwowych domach dziecka, ale nie brakowało ludzi, którzy w razie potrzeby śpieszyli z pomocą. Chodziło o pomoc medyczną, administracyjną, a później także pomoc w innych „przyziemnych” sprawach np. w kuchni. Były to czasy, w których wszelkie inicjatywy podlegały kontroli czynników partyjnych. W jaki sposób udało się Weronice i Grzegorzowi przekonać władze do nietypowej formy opieki nad osieroconymi dziećmi, pozostaje dla mnie do dziś tajemnicą. Przecież to był czas, kiedy starano się przekonać społeczeństwo do rozwiązań narzucanych nam z zewnątrz. Istniejące po wojnie domy dziecka były wzorowane na sowieckich. Tymczasem Weronika buntowała się przeciwko wielu narzucanym rozwiązaniom. Zaprotestowała przeciw zaleceniom, żeby dzieci ubierać tak samo. Z drugiej strony dotacje finansowe były tak skromne, że stosowne władze musiały „przymknąć oko” na to, że dzieci były różnie poubierane oraz, że Weronika większość ubrań dla dzieci szyła, lub przerabiała sama i nie miała na to odpowiednich rachunków.
Uważała, że dzieci powinny być cały czas zajęte, dlatego i ona i jej mąż włączali dzieci do wielu prac domowych. Ciekawe, jak zareagowaliby na to współcześni administratorzy oświaty i wychowania? Pracujące dzieci? Wykluczone! Nawet gdyby robiły coś wspólnie z rodzicami, a zwłaszcza z mamą. Obecnie mama ulegałaby presji robienia kariery zawodowej, a dziećmi zajmowaliby się specjaliści.
W tamtym pionierskim czasie wiele rzeczy trzeba robić samemu. Grzegorz sam robił przedmioty domowego użytku i przeprowadzał większość prac remontowych. Czasami angażował do pomocy starszych chłopców. Dzięki temu dom, przyswoicie wyremontowany i urządzony. Robione przez Grzegorza meble były niepowtarzalne. Do dziś mam zrobiony przez niego stolik pod samowar. Również sam reperował dzieciom buty, bo trudno było kupić nowe.
Powoli, wraz z postępem remontu do domu przybywało coraz więcej dzieci. Nie wiem, czy ktokolwiek z tej wielkiej rodziny wiedział, jaki był schemat rekrutacji dzieci. Część pochodziła z rozdziału do innych domów dziecka, a część trafiała tu przypadkowo. Weronika dowiadywała się o jakichś dzieciach pozostawianych bez opieki i brała je do siebie. Nie zgadzała się na rozdzielanie rodzeństwa, nawet jeśli znacznie różniło się wiekiem. Teraz nie dziwi to nikogo, ale wtedy, dla ułatwienia często rozdzielano dzieci. W domu Weroniki i Grzegorza wszystkich traktowano tak samo, chociaż wymagania dostosowywano do wieku i możliwości każdego mieszkańca. Trzeba dodać, że Weronika miała wysoko rozwiniętą umiejętność odkrywania w każdym dziecku cech pozytywnych i, jak to nazywano, ukrytych talentów. Bardzo dbała o to, żeby nie wyrabiać w podopiecznych postaw roszczeniowych.
Początkowo, napływające dzieci i młodzież zwracali się do swoich opiekunów „ciociu” i „wujku”, aż do momentu, kiedy jedna z dziewcząt przytulona do Weroniki spytała: „Czy mogę ci mówić, Mamusiu”? Od tego czasu, jak mówią ich „przyszywane” dzieci, wszyscy poczuli się prawdziwą rodziną. Weronika wielokroć protestowała, kiedy nazywano ich dzieci sierotami. „One nie są sierotami – mówiła – mają wielką rodzinę”. Ich własne dzieci były traktowane na równi z innymi.
Oczywiście, nigdy nie jest idealnie. Mieli kiedyś wychowanka, który trafił do więzienia, ale i jego Weronika traktowała jak swoje dziecko i mimo krzywd, które im wyrządził, nie odwróciła się od niego i wysyłała mu do więzienia paczki. Innym razem zdarzyło się, że „dostarczone” im dziecko jest ciężko chore psychicznie i stanowi zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i innych. Ale pozostali, jak mówiła Weronika, wyszli na ludzi. Po wielu latach Weronika pisała, że dzieci przychodziły, dorastały, a potem zakładały własne rodziny. Z tym wiązały się nowe obowiązki. Stale o nakładało to nowe obowiązki. Trzeba było wyprawiać córkom wesela, współuczestniczyć w weselach synów, zabiegać o otrzymywanie i urządzanie mieszkań i brać udział, chociaż z daleka, w życiu rodzinnym dzieci i wnuków. W ciągu czterdziestu czterech lat prowadzenia domu rodzinnego wychowali ponad sto dzieci, a liczba wnuków i prawnuków jest jeszcze większa.
Rodzinny dom Dowlaszów w pierwszym etapie miał tradycyjny model, który w ogromnym przybliżeniu można nazwać patriarchalnym ale bardzo szybko Weronika przejęła większość obowiązków męża. Nie wynikało to z modnej obecnie tendencji i żądania parytetu władzy, ale z konieczności. Ona zostawała w Szczecinie z dziećmi, a Grzegorz jeździł do Warszawy, żeby załatwiać i wyprostowywać bzdurne i nieżyciowe przepisy, które im narzucono. Początkowo rodzinne domy dziecka starano się „wtłoczyć” w reżim stosowany w państwowych domach dziecka i dopiero cierpliwe tłumaczenia przekonały urzędników, że można to robić inaczej. Moja mama, mówiła, że Weronika ma jakiś nadprzyrodzony dar zjednywania sobie ludzi. To prawda. Nie znam nikogo, kto spotkawszy choć raz Weronikę, nie pozostawał pod jej urokiem. Kiedyś poprosiła, żebym pokroiła pomidory na sałatkę dla dzieci. Zaczęłam kroić tak, jak robiłam to w domu. Wtedy pokazała mi inny sposób, taki jak w najelegantszych restauracjach. Nie bywam w najelegantszych restauracjach, ale do dziś kroję tak, jak pokazała mi Weronika. Bez przerwy była w ruchu. Nawet kiedy przyjmowała bardzo ważnych gości, cały czas sprawdzała, co się dzieje z dziećmi.
W domu było mnóstwo pamiątek po znakomitych gościach, którzy byli zafascynowani stworzoną przez nią atmosferą. Dzieci, nawet kiedy dorosły i miały własne rodziny, pamiętały o Weronice. Jeden z wychowanków, dowiedziawszy się o jej ciężkiej chorobie, przyjechał z Florydy, żeby ją odwiedzić. „Mama” na koniec wizyty podarowała mu swój różaniec. Nosił ten różaniec cały czas przy sobie i, niespodziewanie, przyleciał znów do Polski. Nikt go nie zawiadomił, ale on czuł, że mama umarła.
Inny przykład: chłopiec, który był jakiś czas w domu Dowlaszów, a którego matka odzyskała sądownie prawa rodzicielskie, zwrócił się do sądu o to, żeby go pozostawiano tu, gdzie jest. Argumentował to następująco: bo ja wiem, że moja obecna mama dobrze mnie wychowa. Lektura listów, które dzieci pisały do swoich przybranych rodziców nie pozostawia cienia wątpliwości, że dzieci uznawały ich dom za swój.
Wszyscy, którzy znali dom Dowlaszów żałują, że nie prowadzono regularnych zapisków upamiętniających zmiany i osiągnięcia. Dobrze, że pewnego dnia w domu pojawiła się „Księga Kadzideł”, jak z wrodzonym humorem nazwała ją Weronika, która była księgą pamiątkową gości, uroczystości itp. Wklejano do niej krótkie informacje i życzenia z całego świata od ludzi, którzy doceniali działalność obojga małżonków. Można w niej znaleźć podpisy luminarzy kultury, świata nauki i nazwiska osób nazywanych dziś celebrytami. To dowód, że to miejsce fascynowało różnych ludzi. Starałam się przekonać, żeby głosowali za nadaniem Weronice tytułu Kobiety Roku, ustanowionego przez Telewizję Polską. Niestety, był to rok, w którym szalała epidemia, jej konkurentką była lekarka, która jako pierwsza zgłosiła się do opieki nad chorymi na ospę i to jej przyznano ten tytuł. Po kilku latach, Weronice i Grzegorzowi przyznano Order Uśmiechu. Później doszły do tego inne wyróżnienia Gryfy Pomorskie, Złote Krzyże Zasługi, Krzyże Komandorskie i inne.
Doceniono Dowlaszowie za ich działalność. |Dali przykład, dzięki któremu zrezygnowano z prowadzenia komunistycznych sierocińców-molochów i wprowadzono ideę rodzinnych domów dziecka. Szkoda, że wiązało się to również z przerostem administracji. Okazało się też, że nie każdy nadaje się do prowadzenia takich domów.
Weronika często powtarzała myśl Tadeusza Kotarbińskiego: „Nie lekceważcie drobnostek, ponieważ od drobnostek zależy doskonałość, a doskonałość nie jest drobnostką”. Mówiła też, że człowiek niewychowany według wzorców kulturowych, w których będzie żył, nie zyskuje aprobaty otoczenia, a dzieci niewychowane odpowiednio, wchodząc w świat dorosłych spostrzegają, że nie są wystarczająco dostosowane do otoczenia i albo bronią się wycofaniem, albo agresją. Żadnej z tych postaw nie chciała dla swoich dzieci. Chciała natomiast umacniać więzi i tu też dbała o drobiazgi. Najłatwiej można było zauważyć to w Święta Bożego Narodzenia. Tradycją było przełamywanie się opłatkiem. Każdego z każdym. Największego z najmniejszym, najsilniejszego z najsłabszym. Trzeba było się postarać, żeby wiedzieć co komu życzyć. Do wigilijnej kolacji zasiadali wszyscy, co czasem bywało kłopotliwe ze względu na liczbę domowników. Trzydzieści osób mieściło się bez problemów, ale rozmieszczenie dziewięćdziesięciu wymagało już ekwilibrystyki logistycznej.
Oczywiście dla dzieci, zwłaszcza najmniejszych, najważniejsza była wizyta Świętego Mikołaja, który pojawiał się z worem prezentów. Przy takiej okazji Weronika powtarzała dzieciom: widzicie, jacy jesteśmy zadowoleni a ja myślę też o ludziach, którym nie jest tak dobrze. Chyba trzeba im też pomóc. I uczyła, że trzeba ludziom pomagać. I pomagała. Wysyłając paczki nie tylko tym, których znała, ale i tym, o których słyszała. Mama Weronika, jak mówiły o niej dzieci, zabierała też głos na rekolekcjach. Kiedy proboszcz Józef Kubicki poprosił ją o to po raz pierwszy była zaniepokojona, że zrobił to zbyt późno, żeby się należycie do tego przygotować. Ale on wiedział, że wszystko, co Weronika ma w sercu, jest najcenniejsze do powiedzenia.
Po wielu, wielu latach Weronika powiedziała, iż decydując się na założenie domu rodzinnego myślała, że jeśli pokocha dzieci z wzajemnością, to jej wystarczy. Nie przewidziała, z iloma problemami będzie sobie musiała poradzić. Na szczęście wrodzona fantazja, dzielność i wytrwałość pomogły jej w walce z przeciwnościami. Te cechy starała się przekazać wszystkim swoim dzieciom.
Weronika zmarła 25 sierpnia 2002 r. Proboszcz Józef Kubicki przyjechała z Warszawy tylko po to, żeby odprawić mszę pożegnalną w kościele w Zdrojach
Wszystkim, których zainteresowała ta niezwykła kobieta, polecam książkę Inki Dowlasz „O Mamie Weronice”, wydanej przez Wydawnictwo Dokument w Szczecinie w 2005 r.
Krystyna Chmieleńska