4,9 C
Warszawa
sobota, 20 kwietnia, 2024

Zapomniana codzienność stanu wojennego – Grażyna Adamska

26,463FaniLubię

Postkomunistyczny ład III RP, dominacja mediów wywodzących się z PRL-owskiego aparatu propagandy oraz programami nauczania preparowanymi przez ludzi o mentalności sowieckiej sprawiły, że wiedza młodego pokolenia o czasach komunizmu jest niemal żadna.

Realia życia w zniewolonej Polsce młodzież poznaje z filmów Piwowskiego lub Barei, a za świadectwo codzienności stanu wojennego uchodzą „Rozmowy kontrolowane” Chęcińskiego. Na podstawie takich produktów młode pokolenie wyciąga wniosek, że w ówczesnym „świecie na opak” wszyscy świetnie się bawili, ubecy byli poczciwymi fajtłapami i nawet wysyłane przeciw robotnikom czołgi to były jedynie „strachy na Lachy”. Od czasów okrągłego stołu kłamstwo PRL-u, a przecież były to czasy totalnego zniewolenia, ohydnych łgarstw, oszczerczej propagandy, szarzyzny, biedy i beznadziei. Służący obcym interesom komunistyczny reżim miał w pogardzie wszelkie prawa a wprowadzając stan wojenny, gwarantował swym funkcjonariuszom całkowitą bezkarność.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Ścieżki zdrowia” na ZOMO Strasse

Mieszkałam we Wrocławiu przy rogu Stalowej i Grabiszyńskiej, czyli blisko miejsc, na których rozgrywały się dramatyczne wydarzenia wojny polsko-jaruzelskiej. Znałam tam każdy zakątek, dzięki czemu nigdy nie wpadłam w łapy zomowców, urządzających sobie polowania na ludzi. W pierwszych dniach stanu wojennego tłumy gromadzące się przed strajkującymi zakładami były atakowane przez pałkarzy zachowujących się tak, jakby działali w narkotycznym amoku. Bez powodu atakowali. matki i żony idące z siatkami z jedzeniem idące ku fabrycznym bramom, za którymi przebywali ich bliscy. Każdy okruch żywności na kartki trzeba było wtedy wystać w kolejkach. Brutalność milicji, rewizje, polegające na wysypywaniu zawartości pakunków na bruk, powodowały, że takim trudem zdobyte wiktuały wpadały do błota. Najbardziej wstrząsnęły mną wydarzenia, które kilka dni przed Bożym Narodzeniem rozegrały się w pobliżu Fadromy. Przed murem stał długi szereg transporterów opancerzonych, uniemożliwiając gromadzącym się ludziom na podejście do strajkującej fabryki. Doszło do przepychanek z żołnierzami i funkcjonariuszami ROMO. Od strony placu Srebrnego wyjechała kolumna pojazdów milicji, której towarzyszył duży oddział ZOMO. Kto się w porę nie cofnął na tego spadał grad milicyjnych pałek. Chwilę potem inne milicyjne oddziały ruszyły w tym samym kierunku od strony ul. Spiżowej. Wraz z nimi na tłum natarły samochody pancerne. Część zgromadzonych się rozproszyła a część znalazła się w uformowanym przez pojazdy ZOMO kotle. Chwilę później rozległy się straszne krzyki bitych ludzi. Przez megafony wzywano do natychmiastowego oddalenia się pod rygorem aresztowania. I rzeczywiście wokół zaroiło się od zomowców, którzy walili pałami każdego, kto im się nawinął pod rękę lub wciągali do nysek, gazików i ciężarówek swoje ofiary, wlokąc je po bruku, kopiąc i okładając pałami.

Po tych wydarzeniach oraz po brutalnym stłumieniu strajku w Fadromie (dopiero trzeci zmasowany atak wojska i milicji na ten zakład doprowadził do jego ostatecznego opanowania) na Grabiszyńskiej zapanował ponury klimat triumfującego terroru. Stąd ulicę tę zaczęto nazywać ZOMO Strasse. Wojska i milicji często było na niej więcej, niż zwykłych przechodniów, ale o grudniowej „masakrze pod bunkrem” (charakterystyczny gmach nieopodal Fadromy – pamiątka po Festung Breslau) ludzie szeptali na przystankach, w tramwajach, w sklepowych kolejkach. Ci, którzy akcję ZOMO widzieli z wyższych pięter tamtejszych bloków byli przekonani, że nie obyła się ona bez ofiar śmiertelnych. Wyglądające na martwe ciała rannych lub do nieprzytomności pobitych ładowano bowiem do karetek i ciężarówek.

Nocne rozrywki pałkarzy

W stanie wojennym każdy milicjant miał prawo w dowolnej chwili wtargnąć do każdego mieszkania i pod pretekstem rewizji wywrócić w nim wszystko do góry nogami. To samo dotyczyło też sklepów. Byłam kiedyś świadkiem pastwienia się nad prywatnym kioskiem z warzywami, który z jakichś przyczyn stał się celem agresji kilku zomowców.

Kiedy więc funkcjonariusze tych oddziałów panicznie uciekali przed wzburzonym tłumem, podczas pierwszej demonstracji Solidarności Walczącej, odczuwałam prawdziwą przyjemność. Plac Pereca, z powodu częstego bombardowania środkami chemicznymi, zyskał wtedy miano Gazplatzu, ale był jednym z centrów triumfów wolności. Przed dopiero co przepędzonymi zomolami wkrótce trzeba było uciekać, oczy łzawiły od gazu, ale satysfakcja z tych krótkotrwałych zwycięstw była ogromna. Okazywało się, że siepacze reżimu nie są niepokonani i to budziło naszą nadzieję.

Znamienne dla tego czasu wydarzenie przeżyłam w środku nocy po jednym z upalnych dni lata 1982 roku. Ucząc się do jakiegoś egzaminu, na chwilę oderwałam się od książek, by na moment wyjść na balkon i zaczerpnąć świeżego powietrza. Od ostatnich rozruchów minęło już kilka dni, resztki gazu łzawiącego dochodziły jeszcze z krzaków i piwnic. Obowiązywał zakaz przebywania poza domem od godziny 22 do 6. Nie przyszło mi jednak do głowy, że wyjście na balkon może być potraktowane jako złamanie tegoż zakazu. Tym bardziej, że mieszkałam na trzecim piętrze, nasze okna i balkon wychodziły nie na ulicę lecz w głąb podwórka. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy w ciszę nocną rozerwał dziki wrzask: „Godzina milicyjna jest!” Pomyślałam, że milicja zaatakowała kogoś, kto wyszedł z domu. Kiedy próbowałam się zorientować, kto i do kogo krzyczy, zobaczyłam kilku zomowców, z których jeden mierzył do mnie z jakiejś broni. Równocześnie z głośnym strzałem zobaczyłam lecący w moim kierunku granat gazowy. Uderzył w ścianę tuż obok drzwi naszego balkonu i odbijając się upadł niemal w środek owej grupki zomowców. Nim buchnęły z niego kłęby białego dymu odskoczyli a z ich krzyków zrozumiałam, że będą zamierzali się dostać do naszego mieszkania. Krzyczeli: „Które to piętro? Który to będzie numer?” Przestraszyłam się, że kiedy wpadną do mojego pokoju, znajdą torbę z gazetkami i rzeczy służące do drukowania. Pośpiesznie starałam się wcisnąć oba pakunki gdzieś najgłębiej, jak się da. Krzyki zomowców dochodziły najpierw z podwórka, a potem z klatki schodowej. Spierali się o wybór bramy, chyba trzech biegało po schodach. Jakby zaskoczyła ich duża liczba drzwi. Przez chwilę walili do mieszkania piętro niżej, potem do drzwi sąsiadów zza ściany. Ciągle jednak spierali się, za którymi drzwiami naruszono godzinę policyjną. Z ulgą przyjęłam to, jak po chwili zbiegli na dół. Cisza, nie oznaczała końca harców tego towarzystwa. Nagle tę ciszę przerwał odgłos jakichś przedmiotów, wrzucanych do klatki schodowej. Charakterystyczny syk nie pozostawiał wątpliwości na jaki chłopcy wpadli pomysł. Drzwi mieszkania nie były dla gazu żadną przeszkodą, a jeśli któryś z mieszkańców jeszcze się nie obudził, to w tej chwili nie spał już na pewno. Najpierw krzyczeli mieszkańcy parteru, potem pierwszego piętra i kolejnych. Kiedy nic nie widząc, obijając się o ściany i meble dotarłam do balkonu, okazało się, że są tam wyrwani ze snu rodzice i próbują złapać oddech. To samo działo się na innych balkonach a także w szeroko pootwieranych oknach, w których kaszleli, krzyczeli i próbowali łapać oddech głęboko powychylani lokatorzy wszystkich okolicznych mieszkań. Wszyscy w piżamach, koszulach nocnych lub półnadzy. Największy dramat rozgrywał się chyba na parterze, bo wśród krzyku ze stu lub więcej gardeł dał się słyszeć głos sąsiada: „Bandyci! Mordujecie mi żonę! Ona ma astmę!” Na zomowcach nie zrobiło to żadnego wrażenia. Przeciwnie – zbiegli się ze wszystkich stron, ustawili się przed naszą bramą i wymachiwali pałkami, jakby nie mogli się doczekać, kiedy, dusząc się gazem , zaczniemy wybiegać z domu pod ich pały i buciory. Chyba nikt w naszym bloku nie zmrużył już oka tej nocy. Wraz z końcem godziny milicyjnej kobietę chorą na astmę sąsiedzi odprowadzili do na szczęście znajdującego się niedaleko szpitala pulmonologicznego. Trafili tam też rodzice z małymi dziećmi.

Analfabetów zabawy z bronią

W miejscach, przez które przetoczyły się demonstracje, zawsze leżało mnóstwo „pamiątek po ZOMO”: wypalone kartonowe granaty gazowe, ale też opakowania i instrukcje używania tej amunicji. Każdy, kto widział w akcji szwadrony Jaruzelskiego, wie, że te granaty były pakowane w zgrzewki, podobnie jak dziś pakuje się butelki z napojami. Każda zgrzewka zawierała kartkę z instrukcją. Wielu z nas brało te przedmioty nie tylko na pamiątkę, ale też żeby się dowiedzieć, czym oni do nas strzelają. Krótka instrukcja zawierała m.in. kategoryczny zakaz używania granatów gazowych w miejscach zamkniętych, gdyż już „jeden odpalony w pomieszczeniu o kubaturze 10 tys. metrów sześciennych wytwarza warunki niemożliwe do wytrzymania przez organizm ludzki”. Mimo tego ostrzeżenia ZOMO wrzucało te granaty nie tylko do bram, ale i mieszkań. Bywało, że efektem był pożar (w jednym z nich, przy ul. Kolejowej, spłonął cenny księgozbiór). 31 sierpnia 1982 wystrzeliwanymi granatami powybijano okna sal oddziału noworodków i oddziału intensywnej terapii szpitala przy obecnym placu Jana Pawła II. Dawniej był to plac 1 Maja. (Czy to haniebne, że postkomuniści żądają przywrócenia poprzedniej nazwy). O dramatycznych ewakuacjach zagazowanych sal szpitalnych i dantejskich scenach, jakie się tam rozgrywały, pisała prasa Solidarności Walczącej. A jest to tylko kilka z wielu przykładów na to, że wypowiadając wojnę polskiemu społeczeństwu komunistyczny reżim zmobilizował i uzbroił wielotysięczne watahy nieodpowiedzialnych przygłupów.

Korzystając z przywileju całkowitej bezkarności, urządzały sobie zabawy kosztem ludzkiego zdrowia i życia. I tylko Boskiej opiece powinniśmy być wdzięczni, że nie doszło do tragedii na znacznie większa skalę.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content