-0,2 C
Warszawa
wtorek, 19 marca, 2024

To dziecko jest mądrzejsze od Was! – Aleksandra Polewska-Wianecka

26,463FaniLubię

14 marca odeszła do Pana Teresa Zajdel, kolporterka niezależnej prasy i książek. Łączniczka podziemnych struktur „Solidarnosci Walczącej” w Trójmiescie i jej zaprzysiężona członkini.

Teresa Zajdel urodziła się w 1933 roku na Wołyniu. Później mieszkała w Gdyni. W czasie stanu wojennego udzielała gościny ukrywającym się działaczom „Solidarności Walczącej” i udostępniała swoje mieszkanie do nadawania audycji Radia Solidarność Walcząca. Prowadziła punkt kontaktowy. Aktywnie uczestniczyła w organizowaniu manifestacji patriotycznych. Angażowała się w działalność duszpasterską i pomoc represjonowanym. Współpracowała z Komisją Interwencji i Praworządności NSZZ Solidarność prowadzoną przez Zofię i Zbigniewa Romaszewskich. Odznaczona Krzyżem Solidarności Walczącej, Złotym Krzyżem Zasługi, Medalem 100-lecia Odzyskania Niepodległości, Krzyżem Wolności i Solidarności oraz odznaką Bohaterom Sierpnia 80 nadawaną przez prezydenta Gdyni i Fundację Pomorska Inicjatywa Historyczna. Teresa Zajdel, podobnie jak zmarła w styczniu Zofia Pawłowska, była znana głównie ze swej działalności w antykomunistycznej opozycji, tymczasem już w dzieciństwie historia silnie naznaczyuła jej życie. Kilka miesięcy temu opowiedziała mi niezwykłą opowieść o II wojnie światowej na Kresach. Poniżej przedstawiam jej fragment.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Urodziłam się na Wołyniu.

W Łucku nad rzeką Styr, w rodzinie katolickiej – zaczęła swą opowieść Teresa Zajdel. – Moje nazwisko panieńskie brzmi Weiss. Mama przed ślubem nosiła nazwisko Zielińska, a jej mama, a moja babcia, nazywała się z domu Dąbrowska. Jedna z moich ciotek twierdziła, że nasi przodkowie, Dąbrowscy, byli spokrewnieni z generałem Dąbrowskim. Mój ojciec, Edmund Weiss, pracował jako urzędnik w wojewódzkiej Izbie Skarbowej. Ja jestem jedynaczką. Kamienica w której mieszkaliśmy w Łucku, była żydowska. Stała przy głównej ulicy, Jagiellońskiej. Jako dziewczynka bawiłam się na podwórku z żydowskim chłopcem. Łuck był miastem wojewódzkim.

W czasie wojny Niemcy utworzyli w Łucku getto dla Żydów

Z początku nie było ono zamknięte i można było się do niego dostać z ulicy Królowej Jadwigi. Mieściło się w dzielnicy, w której wcześniej mieszkali ludzie różnej narodowości; ta dzielnica miała taki, rzec by można, międzynarodowy charakter. Mieszkali tam i Rosjanie, i Niemcy. A propos Niemców z Łucka, to słyszałam, że po wybuchu II wojny, rozkładali na ziemi duże, białe prześcierdła, które były widoczne dla lotników niemieckich bombowców. Nocą zaś, palili ogniska. Robili to, by dać znak, że są Niemcami i żeby Luftwaffe nie bombardowało oznaczonych przez nich miejsc. Ale wracając do getta, byłam tam kilkakrotnie z mamą. Zanosiłyśmy tam żywność i leki. Żydzi z getta dopytywali się ciągle o kuropatwy. Znali jakąś przepowiednię, która mówiła, że kiedy zaczną wymierać kuropatwy, to naród żydowski też zginie. Raz wyprowadziłyśmy z getta żydowską dziewczynkę. Wtedy nie było to jeszcze trudne, wystraczyło trochę sprytu. Ja i ta dziewczynka, skakałyśmy razem, biegałyśmy, bawiłyśmy się. Kiedy wychodziłyśmy we trzy z getta, sprawiałyśmy wrażenie, że jesteśmy rodziną, że do getta przyszłyśmy razem. Nie budziłyśmy podejrzeń. Ta dziewczynka była w moim wieku. Przez jakiś czas mieszkała z nami. Później jednak, jej rodzice doszli do wniosku, że chcą ją mieć przy sobie i odprowadziłyśmy ją z mamą z powrotem.

Mój ojciec przed wojną leczył się u żydowskiego lekarza o nazwisku Arnold. Kiedy rodzina Arnoldów trafiła do getta w Łucku, tata jakimś cudem wszystkich stamtąd wyciągnął. Ukrył ich później na wsi, ale nie mogli być razem. Dla bezpieczeństwa, doktor Arnold ukrywał się osobno, a jego żona z dziećmi osobno. Któregoś dnia doktor Arnold szedł przez las i spotkał Ukraińca. Ukrainiec go rozpoznał i zastrzelił. Pani Arnold z dziećmi przetrwała wojnę i ostatecznie zamieszkała w Anglii. Rodzice pomagali też osobom, które nie były Żydami. Któregoś razu na przykład, w naszym domu skryli się mężczyźni, którzy uciekli z transportu do Niemiec. To był transport wywożący ludzi na roboty przymusowe. Ci panowie przebywali jednak u nas krótko, bo ojciec szybko znalazł im inne kryjówki.

22 czerwca 1941 roku przypadał w niedzielę.

Świeciło słońce, była piękna pogoda. Usłyszeliśmy wybuchy, strzały i od razu wiedzieliśmy, że Niemcy ruszyli na Sowietów. W tym miejscu cofnę się trochę i wspomnę, że kiedy w 1939 roku do Łucka weszli Sowieci, to zabrali nam jeden pokój i umieścili w nim jakiegoś swojego wojskowego. Tamtej czerwcowej niedzieli postanowiliśmy wyjechać z miasta, tak jak we wrześniu 1939 roku, ale przy okazji też wysiedlić z mieszkania tego naszego przymusowego radzieckiego „sublokatora”. Nie było to łatwe, bo kiedy tłumaczyliśmy mu, że słychać wybuchy, że idzie front niemiecki, to on mówił, że to nie żaden front, tylko burza nadciąga. Później, kiedy było pewne, że to nie burza nadciąga, stwierdził, że pewnie odbywają się w pobliżu jakieś manewry i koniec końców, nie wyszedł. Tymczasem ja i moi rodzice ruszyliśmy na przedmieścia gdzie mieszkali nasi znajomi. Nim tam dotarliśmy rozpoczęło się bombardowanie. Ojciec uznał wtedy, że musi jeszcze wrócić do biura. Wracając z biura zahaczył o nasze mieszkanie i wziął ze sobą kilka dodatkowych rzeczy. W nocy przedostaliśmy się na wieś, to była wieś ukraińska. Gospodyni, do której rodzice zwrócili się o pomoc, odmówiła jej nam. Było bardzo niebezpiecznie. Bomba trafiła w skład amunicji, uskoczyliśmy wtedy w lej czy wykrot, pociski latały nam nad głowami. Rodzice zdecydowali, że musimy wrócić do domu. Kiedy jednak dotarliśmy na miejsce, okazało się, że jest ono ogołocone, bo dozorczyni, Ukrainka, zwyczajnie nas okradła.

Rodzice byli w Armii Krajowej

Ojciec należał do oddziału Łuna, nosił pseudonim Żbik. Mama też pomagała, jak mogła. W konspiracji był taki zwyczaj, że do wykonania jakiegoś trudnego, niebezpiecznego zadania wyznaczono kogoś przez losowanie. Raz padło na ojca. Obok domu przy którym stał niemiecki strażnik, pod płytą, ukryta była broń. Ojciec miał ją wyciągnąć. Przebrał się za żebraka i nie wzbudzając podejrzeń, wypełnił powierzone zadanie. Ojciec załatwiał też fałszywe dokumenty dla znajomych, którzy chcieli przekroczyć granicę. W czasie okupacji pracował w tej, wspomnianej przeze mnie wcześniej, drukarni ukraińskiej jako magazynier i zaopatrzeniowiec. Mama nie pracowała, zajmowała się domem. Jakiś czas przed tym, jak Niemcy zaczęli się wycofywać przed Armią Czerwoną, jacyś oficerowie przyszli do drukarni, szukając dwóch mężczyzn, których chcieli aresztować. Ktoś z pracowników drukarni zauważył, że jedno z nazwisk poszukiwanych to Weiss, i ostrzegł ojca, a on natychmiast uciekł do lasu, do partyzantki. To było zimą. Kiedy wrócił już z tego lasu, był bardzo chory, miał bronchit. W święto Matki Bożej Gromnicznej, 2 lutego 1944 roku, Armia Czerwona podeszła pod Łuck. Nasze podwórko było przejściowe, bo kamienica stała przy głównej ulicy, Jagiellońskiej, a oficyna przy ulicy Traugutta, czyli nastepnej, więc Niemcy przebiegali tędy na skos. Armia niemiecka podpaliła mosty na Styrze, żeby Sowieci nie mogli dostać się do miasta. Słyszałam o Żydach, którzy nakładali opaski i wołali w stronę Sowietów: „Nasi wyzwoliciele!”. W trakcie ofensywy schroniliśmy się w katakumbach łuckiej katedry. Ojciec był już bardzo chory, miał galopujące suchoty. Proboszcz przyniósł mu leżak, by mógł się wygodniej ułożyć, ale tata nie chciał leżaka, chciał wracać do domu, mówił, że nie przetrzyma w tych katakumbach. Wciąż trwały bombardowania, bo na obrzeżach miasta ciągle byli Niemcy. Tata zmarł 9 marca 1944 roku. Na prośbę mamy, proboszcz, z którym ojciec pozostawał w bardzo dobrych stosunkach, wydał mamie takie specjalne zaświadczenie z pieczątką i podpisem. Wynikało z niego, że chociaż nosimy niemiecko brzmiące nazwisko, jesteśmy Polakami i katolikami. Mama poprosiła o taki dokument, bo bała się, że Sowieci wezmą nas za Niemki i to się źle dla nas skończy. Ten proboszcz nazywał się Władysław Bukowiński i w 2017 roku został beatyfikowany. To także on udzielił mi I Komunii świętej.

Rok 1944 zbliżał się ku końcowi.

Mama mówiła, że ktoś z doniósł władzom sowieckim, że ona jest w Armii Krajowej, a ojciec popełnił samobójstwo ze strachu przed zbliżającymi się Sowietami. To ostatnie było naturalnie nieprawdą. Nadszeł grudzień 1944 roku, zbliżały się święta. Pamiętam, że w domu była praczka, robiła przedświąteczne pranie. Wtedy przyszła do mieszkania milicja, tak zwana kontrazwietka. Urządzili nam rewizję, ale nie znaleźli niczego, co by ich zainteresowało. Postanowili więc zarekwirować biżuterię, chwycili ją, ale mama im ją wyrwała i rzuciła mnie. Wtedy ją aresztowali, zabrali. Towarzyszyłam jej w drodze do aresztu. Po drodze mijaliśmy piekarnię, był tam taki pan, którego mama poprosiła, żeby zaglądał wieczorem, jeśli będzie mógł, do naszego domu. Bo Sowieci chodzili po mieszkaniach i kradli. Zdarzyło się, że jeden z nich z pistoletem podszedł pod nasze drzwi, kazał otwierać, ale myśmy nie otworzyły. Wtedy on odciął klamkę szablą. Mamę zabrali do jednej z willi oficerskich, bo te wille Sowieci pozajmowali. Wiedziałam zatem, gdzie mama jest. Następnego dnia poszłam tam więc – sama, samiuteńka – zanieść jej jedzenie. Miałam wtedy 11 lat. Znałam rosyjski, więc wpuścili mnie do mamy. Mama wzięła mnie na kolana i coś do mnie mówiła. A obok nas, stał sołdat z pepeszą. Dopiero po chwili zorientowałam się, że ona chce mi coś przekazać. Raz po polsku, raz po rosyjsku powtarzała, że chce mi wsunąć gdzieś jakąś karteczkę. I wsunęła. Do rękawiczki, do palców. Wkrótce się z nią pożegnałam, nie chciała, abym jej przynosiła coś więcej. Widziałam, że jest bardzo przerjęta. Wychodzę, a tu przede mną wyrasta lejtnant, Żyd i wrzeszczy, że jak to możliwe, że do więźnia politycznego wpuszczono kogoś na widzenie. Jakiś sowiecki żołnierz zaczął mu tłumaczyć, że ja jestem dzieckiem i nie stanowię żadnego zagrożenia. A on krzyknął: „To dziecko jest mądrzejsze od was!”. I zabrali mnie na rewizję. Mamę zresztą też, tylko w osobnym pomieszczeniu. Nic nie znaleźli i powiedzieli, że mogę iść. Ledwie wybiegłam z budynku, usłyszałem, że mnie znów wołają. Pamiętam, że wtedy zastanawiałam się, czy tej karteczki, tego grypsu, nie wyrzucić. Bo przecież, gdyby ją znaleźli, to koniec. Ale nie wyrzuciłam. Tymczasem oni zorientowali się, że miałam ze sobą książeczkę. To była książeczka do nabożeństwa, od I Komunii. Podejrzewali, że w niej mogę wynosić jakiś gryps. Przetrząsnęli ją więc, ale nic nie znaleźli. I tak oto ten gryps wyniosłam w rękawiczce. W domu przeczytałam jego treść. Mama pisała w nim, żeby wykreślić niektóre nazwiska i zniszczyć pewne zdjęcia. Zwracała się do babci, by ta wzięła mnie do siebie. Mama obawiała się, że jeśli będę mieszkać sama, to Sowieci mnie jeszcze gdzieś wyzwiozą i że potem się nie odnajdziemy. Wkrótce przewieźli mamę do więzienia do Lwowa, a my z babcią zaczęłyśmy przygotowywać się do wyjazdu na zachód. Miałyśmy już wszystko spakowane, ale za pierwszym razem do naszego wyjazdu nie doszło. Potem okazało się to szczęśliwym zbiegiem okoliczności, bo mamę zwolnili i kiedy wróciła do Łucka, to jeszcze nas zastała. Pojechałyśmy drugim transportem. Byłyśmy przekonane, że wyjeżdżamy z Wołynia na krótko. Mówiło się, że państwa zachodnie nie oddadzą Polski pod skrzydła Moskwy, że ruszą na Sowietów i nas odbiją.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
273SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content