7,4 C
Warszawa
wtorek, 23 kwietnia, 2024

W KRWIOBIEGU KONSPIRY – Artur Adamski

26,463FaniLubię

Ze wspomnień kuriera

Solidarność Walcząca była archipelagiem rozsypanych po Polsce mniejszych i większych struktur konspiracyjnych, działających w wielu regionach kraju.

Miały one dużą autonomię, ale wspólna aktywność wymagała stałego kontaktu. Tylko w części polegać można było na hasłach, wymienianych w rozmowach telefonicznych, czy nadawanych przez krótkofalowców. Każde ogniwo organizacji było zdolne do pracy samodzielnej. Jego członkowie sami zdobywali papier, wytwarzali niezbędne materiały poligraficzne a posiadając niezbędne umiejętności potrafili szybko odtwarzać skonfiskowany przez SB sprzęt sitodrukowy i kontynuować pracę aresztowanych kolegów. Inaczej rzecz się miała ze sprzętem elektronicznym, używanym do nasłuchu służb, tropiących konspirację czy nadawania audycji radiowych. Solidarność Walcząca była pierwszą formacją opozycji, używającą w swej działalności elektronicznych nośników informacji. Dyskietki, układy scalone aparatury radiowej a także kolejne wydania książek i periodyków drugiego obiegu – dostarczać musieli kursujący po Polsce kurierzy. Byłem jednym z nich. Wspominając lata, w których Trójmiasto odwiedziłem ponad sto razy, sam zdumiony jestem bezmiarem czasu, jaki musiała pochłaniać ta działalność.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Spacerki konspiratora

Byłem wtedy studentem, mieszkałem w domku po dziadkach w Obornikach Śląskich (w którym miałem też duży powielacz, dostarczony na wózku, pchanym z Wrocławia pieszo, ale to oddzielna historia). Moim piątkowym obowiązkiem w Solidarności Walczącej było doręczenie kompletów diapozytywów kilku zespołom sitodrukowym. Ich dostarczenie umożliwiało powielenie tej samej gazetki w kilku podziemnych drukarniach. Jeśli zostałbym zatrzymany z taką zawartością torby SB od razu by stwierdziło, że mam kontakt z całą siatką tajnej poligrafii. Jeśli byłbym śledzony – sam mógłbym ją do niej doprowadzić. Koperty z „diapami” przekazywałem osobom, umówionym w różnych punktach miasta. Zawsze krążyłem po nim trasami, dającymi szansę zorientowania się, czy nie jestem przedmiotem obserwacji. Punktami przekazywania kopert bywał ośrodek zdrowia na Jantarowej, hala targowa, biblioteka uniwersytecka. Z ostatnią kopertą trafiałem do jednego z największych bloków na Popowicach, w których wejście do bramy nr 20 dawało możliwość przejścia do klatek schodowych bramy 38. Wraz z mieszkającym tam Andrzejem Sztylerem przygotowywaliśmy do pracy ramki sitodrukowe. Powielanie kończyliśmy nad ranem. Z plecakiem, wyładowanym paczkami z kolejnym wydaniem „Solidarności Walczącej” i gazetkami-odpadami jechałem do punktu kontaktowego, od używanego w nim hasła nazywanego przez nas „Ogórkiem”. Hasło brzmiało: „Czy są ogórki?” Po usłyszeniu, że „Są, ale tylko kiszone” gospodarz domu prowadził do wielkiej piwnicy. Większość paczek z wydrukiem układałem w znajdującej się tam szafie. Na jej półkach oczekiwały też pakunki, przeznaczone do zabrania przeze mnie. Zgodnie z zaleceniami współpracowników z organizacji poruszanie się w okolicach skrzynki kontaktowej „Ogórek” musiało uwzględniać położone w jego sąsiedztwie lokale operacyjne SB. Naprzeciw nich mieszkały działaczki Solidarności Walczącej od czasu wielkiej wsypy z roku 1984 znajdujące się pod nieustanną obserwacją służb. Dla potrzeb tej obserwacji wycięto szeregi drzew, rosnące przy ul. Kamiennej i Drukarskiej. Kontrwywiad SW stale informował o kolejnych obszarach obserwacji permanentnej, w których lepiej było się nie pojawiać. Przed dworcem głównym, z którego odjeżdżałem do Obornik, omijałem jeszcze jeden. W obornickim domu miałem kaflowy piec, w którym mogłem spalić wszystkie odpady z drukowania, po czym odsypiałem nieprzespaną noc.

Cykor na dworcu

Do pociągu relacji Wrocław – Gdynia wsiadałem tuż przed kończącą niedzielę północą. Ten pociąg był moim ulubionym – zawsze było miejsce w przedziale i można się było zdrzemnąć. Gorzej bywało, kiedy konieczny był wyjazd nagły. Któregoś razu, w środku ostrej zimy, wyruszyć miałem pociągiem, odjeżdżającym w środku dnia. Objuczony wyjątkowo wielkimi bagażami w hali dworcowej dowiedziałem się, że mój pociąg ma dwie godziny spóźnienia. Jedyne wolne miejsce do siedzenia pojawiło się tuż obok ludzi mówiących po rosyjsku. Pomyślałem, że fajnie się składa – może patrolujący dworzec milicjanci uznają mnie za jednego z Rosjan. Naprzeciw nas na plecaku siedział chłopak, brzdąkający na gitarze. Patrolowa dwójka milicjantów zatrzymała się między mną a chłopakiem z gitarą: „Co to za granie? Dokumenty! Idziesz z nami!” Jedna z kobiet, będących świadkiem tego zdarzenia, stanęła w obronie chłopaka: „Czego od niego chcecie? Przecież nic złego nie robi!” Po czym zwróciła się do mnie, gdyż byłem najbliżej zarówno tego chłopaka, jak i milicjantów: „No ludzie, powiedzcie coś! Za co się oni niewinnego człowieka czepiają?” Pod nogami miałem plecak i dwie torby, wyładowane materiałami „wartymi” lat więzienia. Równocześnie z myślą „i co ja mam w tej sytuacji zrobić?” usłyszałem mentorską, gromką odpowiedź siedzącego obok mnie Rosjanina: „Milicjanier skazał! Nie nada igrat na wokzalie!” Kobieta zorientowała się, że mówi do Rosjan, być może zaliczając do nich także mnie. Spojrzenie, jakim obrzuciła mnie i mojego sąsiada lepiej niż słowa wyrażało: „Ech, wy żałosne tchórze!” Pogardliwie rzuciła: „Nie nada, nie nada” i podbiegając do milicjantów, prowadzących już chłopaka w stronę komisariatu, towarzyszyła im głośno powtarzając pytania: „Za co go zatrzymujecie? No za co?” Przypuszczam, że dworcowego gitarzystę poważne represje nie spotkały. Natomiast ja oczach broniącej go kobiety i innych świadków tej sytuacji bez wątpienia byłem zastrachanym, żałosnym tchórzem.

Nadmorscy radykałowie

Z plecakiem, wypełnionym głównie bibułą, przyjeżdżałem do kilku kolejnych, trójmiejskich lokali konspiracyjnych. Jednym z nich było gdyńskie mieszkania państwa Bibrów, w którym spotykałem się z Edkiem Frankiewiczem. Nie prowadziłem żadnych rozmów (pełniłem tylko rolę kogoś w rodzaju tragarza), ale oczywiście wymienialiśmy poglądy na bieg polskich spraw. W Gdyni pierwszy raz spotkałem się z przekonaniem: „Wałęsa nie jest po naszej stronie” a zdecydowane poglądy w rodzaju „nie wywalczymy niepodległości poświęcając trzy grosze i trzy krople krwi” do złudzenia przypominały analizy, formułowane przez Józefa Piłsudskiego na początku wieku. W tym czasie poznańska Solidarność Walcząca publikowała dużo dzieł literackich i obszernej publicystyki. „Szkoda energii na tak zachowawczą działalność” – oceniali to trójmiejscy działacze tej samej organizacji. Jednym z docelowych punktów moich kursów było mieszkanie dwojga polonistów w Gdańsku – Oliwie. Byli luźno związani z organizacją a spotykałem się u nich z Bolkiem Siedleckim, prowadzącym w lasach ćwiczenia młodzieżowych grup, sposobiących się do walki zbrojnej. Bolek był oczytany w dziełach filozofów, skutkiem czego rozmowa z gospodarzami domu czasem przeobrażała się w erudycyjną dysputę. Kiedyś jednak rozwinął temat zbrojnej ewentualności rozstrzygnięcia sprawy polskiej. W momencie, w którym rozwijał najbardziej radykalne aspekty takiej wizji, nasza gospodyni właśnie przynosiła tacę, zastawioną filiżankami i dzbankiem z herbatą. Zbladła i zachwiała się słysząc Bolka, mówiącego o możliwościach seryjnej produkcji broni maszynowej i granatów.

Powielacze z Legnickiej

Do Wrocławia wracałem z plecakiem, wypełnionym materiałami otrzymanymi w Trójmieście. Zwykle ostatnim tramwajem docierałem na Pl. Pereca, przy którym w jednopokojowe mieszkanie mieli Teresa i Krzysiek Zwierzowie. Widząc, że słaniam się już na nogach stwierdzali: „Nocujesz u nas”. Byli młodym małżeństwem. Nie będę zdradzał szczegółów, ale w nocy czasem zapominali, że obok śpi z nimi ktoś jeszcze.

Co jakiś czas pojawiała się potrzeba przywiezienia z Trójmiasta czegoś większego. Jechać wtedy musiały dwie osoby. Stąd czasem towarzyszyła mi moja dziewczyna (a obecnie żona) Grażyna lub ktoś z przyjaciół z konspiracji: Grzesiek Osiński, Andrzej Tracz lub Piotrek Pawełczyk. Miejscem, w którym oczekiwał nas „cięższy ładunek” była willo-kamienica przy ul. Legnickiej, na szczycie jednego ze wzgórz Gdańska. Pełne obrazów mieszkanie na adoptowanym poddaszu należało do artystki, znajomej Janka Białostockiego, który „uszczęśliwił” ją zmagazynowaniem u niej kilku sporej wielkości powielaczy. Nasze zadanie polegało na przetransportowaniu ich do Wrocławia. Pierwszy przewoziłem chyba z Grześkiem. Idealnie zmieścił się do pudła po telewizorze. We Wrocławiu umieściliśmy go w piwnicy Renaty Zimny. Następnego dnia do tego samego miejsca przyszedłem z człowiekiem, którego widziałem wtedy po raz pierwszy i ostatni. Wiedziałem tylko, że to jemu mam ten sprzęt przekazać. Przyszedł, mając w rękach siateczkę z niewielkim pakunkiem. Przeszkadzała mu ona w dźwiganiu naszego pudła, więc zaproponował, że włoży tę siatkę na chwilę do mojego plecaka. Nie pamiętam już, jak i gdzie się rozstaliśmy. W każdym razie z ulgą stwierdziłem, że kolejny transport mam już z głowy i wróciłem do Obornik. W domu uświadomiłem sobie, że cały dzień nic nie jadłem a nie mam niczego nawet kruszynki. Nie były to czasy, w których sklepy były otwarte po godz. 18. Nagle poczułem cudowny zapach pieczywa. „Omamy głodowe, czy cuda jakieś?” – myślałem szukając źródła rozkosznej woni. Nos doprowadził mnie do mojego plecaka. Okazało się, że była w nim siateczka nieznajomego odbiorcy powielacza, o której obydwaj zapomnieliśmy. Zawierała bochenek chleba z prywatnej piekarni i zawiniętą w papier makrelę. „I tak nie wiem, gdzie cię szukać, przyjacielu” – stwierdziłem zasiadając do niespodziewanej kolacji.

Poligrafia dla Gruzinów

Jeden z kolejnych powielaczy odbierałem razem z Grażyną. Dał się zapakować do wielkiej torby na składany rower. Do dworca zamierzaliśmy pojechać taksówką. Miejsce postojowe było przy którejś z bliskich ulic. Pogubiliśmy się jednak w nieznanej nam okolicy i znaleźliśmy się na krawędzi biegnącego w dół parku, zza którego widać już było gmach dworca. Uznaliśmy, że dotrzemy do niego szybciej i bezpieczniej, idąc przez ten park, niż szukając postoju taksówek. Chwilę później dowiedzieliśmy się, gdzie w Gdańsku swoje koszary ma… ZOMO. Z alei pełnej drew wyszliśmy bowiem wprost na bramę ze strażnikiem, za którym stały rzędy pojazdów, służących do tłumienia demonstracji. „Pomyślą, że wleczemy w ich stronę wielki ładunek wybuchowy” – szepnęła Grażyna a nogi same nam skręciły w boczną uliczkę, którą szliśmy dalej. Powoli, bo ciężar dał się nam już we znaki. Wielkość naszego bagażu oceniłem jako prawdopodobnie uniemożliwiającą wciśnięcie go do wagonu pasażerskiego. Torba od wierzchu była przykryta grubym materiałem, przyszytym przez naszą gospodynię. Uznaliśmy, że skierujemy ją do wagonu bagażowego. Pierwszy raz nadawałem coś na bagaż, stąd zaskoczyło mnie pytanie: „Co zawiera torba?” „Inkubator” – natychmiast odpowiedziałem i do dziś nie wiem, skąd mi wtedy przyszło do głowy coś takiego. Pracownik kasy bagażowej przeszył mnie przenikliwym spojrzeniem i swą wielką łapę zanurzył nagle we wnętrzu torby, rozdzielając tkaniny zespojone nicią. „Pan uważa, tam są ostre krawędzie…” – powiedziałem do kasjera, który tymczasem odsłonił jedno z pokręteł powielacza. „Nie będziesz pan ze mnie durnia robił” – odpowiedział i odszedł do innych zajęć a ja do dziś nie wiem, co chciał tymi słowami wyrazić. Wolałem jednak nie kontynuować tej rozmowy. Po chwili byliśmy na peronie, którego część okupowała jakaś wycieczka, której bagaże i namioty ułożone były w sporych rozmiarów stertę. Naszą torbę postawiliśmy tuż obok niej. Milicjanci patrolujący dworce byli w tamtych czasach czymś oczywistym. Nie zrobili dla nas wyjątku, teraz też chodzili po naszym peronie. Nie ich bałem się jednak najbardziej. Modliłem się, by torba z powielaczem dała się wcisnąć w drzwi dalekobieżnego pociągu. Kiedy się zatrzymał milicjanci stali za naszymi plecami. Najpierw zdziwiłem się, że tak łatwo tę torbę udaje mi się unieść (strach czasem naprawdę czyni człowieka silniejszym) a sekundę później okazało się, że moje modlitwy zostały wysłuchane. Błogosławiąc producentów tego powielacza, że nie zrobili go o pół centymetra szerszym, przeciskałem wypełnioną nim torbę przez korytarz wagonu i lądując w przedziale. Udało się! Co jednak miała znaczyć ta sytuacja z nadawaniem na bagaż i czy w związku z tym jesteśmy bezpieczni? W drodze nic nie budziło naszego niepokoju. Na peronie we Wrocławiu czekał na nas Krzysiek Zwierz. Szybko uświadomiliśmy mu, że działo się coś być może podejrzanego. Zaczęła się więc wrocławska podróż sztafetą taksówek. Ostatnia wiozła nas przez peryferia, na których doszliśmy do wniosku, że chyba jest względnie bezpiecznie. Powielacz trafił więc do miejsca przeznaczenia – domu na Stabłowicach. Kilka lat później we wrocławskim biurze, w którym ujawniająca się Solidarność Walcząca miała swoją pierwszą siedzibę, zauważyłem stojącą pod ścianą wielka torbę, przypominającą tamtą przygodę. Zajrzałem do środka – był w niej ten sam powielacz. „Tak, dosyć się już w Polsce nadrukował” – usłyszałem głos Wojtka Stando. „Jutro wiozę go do Tbilisi, tam się teraz przyda” – dodał przyjaciel, kursujący na zagranicznych trasach Solidarności Walczącej.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content