4,8 C
Warszawa
środa, 17 kwietnia, 2024

Konspiracja czternastolatków – Artur Adamski

26,463FaniLubię

Wraz z ogłoszeniem w Polsce stanu wojennego spora część tych działaczy NSZZ Solidarność oraz różnych formacji opozycyjnych, którym udało się uniknąć uwięzienia, rozpoczęła aktywność konspiracyjną. W grudniu 1981 powstało też wiele organizacji, skupiających ludzi reżimowi komunistycznemu dotąd nieznanych ze swej czynnej postawy w stosunku do PRL – owskiej rzeczywistości.

Wśród podziemnych związków, dla których impulsem do ich powstania było wypowiedzenie przez juntę Jaruzelskiego otwartej wojny polskiemu narodowi, były i organizacje młodzieżowe. Działalność większości z nich nie trwała długo, ale były i takie, których skala aktywności była znacząca a jak się potem okazało – wywodzili się z nich działacze niepodległościowi największego kalibru. Warto więc choć krótko przypomnieć o dwóch takich organizacjach. Ich początki były może czasem nieporadne i, z dzisiejszej perspektywy, niektóre ich akcje mogą nawet budzić rozbawienie. Tym bardziej, że chodzi o walkę z reżimem, realizowaną przez osoby liczące czternaście i mniej lat.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Pierwszą z tych organizacji była kilkuosobowa formacja, złożona z uczniów wrocławskiej szkoły podstawowej przy ul. Łukasza Górnickiego. Jej liderem był uczeń siódmej klasy Dariusz Bogdan. Już 13 grudnia 1981 spotkał się on z kilkoma swoimi kolegami. Wszyscy oni uważali, że należy udzielić maksymalnego wsparcia zaatakowanemu związkowi zawodowemu Solidarność. Owocem zebrania było powołanie do życia konspiracyjnego związku, któremu nadali nazwę: Organizacja Patriotów Polskich. Jeszcze tego samego dnia chłopcy podjęli pierwsze działania. Były nimi hasła malowane na murach. Pamiętajmy, że ulice były wtedy pełne wojska i milicji. Obowiązywało prawo wojenne, przerażeni żołnierze służby zasadniczej w magazynkach swych kałasznikowów mieli ostrą amunicją, funkcjonariusze ZOMO szkoleni byli do działań z maksymalną agresją i brutalnością. Dowódcy informowali ich o gwarantowanej im absolutnej bezkarności w przypadku śmiertelnych ofiar ich działań. Nie są też żadnym mitem, lecz historyczną prawdą, przypadki podawania zomowcom przed akcjami pacyfikacyjnymi środków psychoaktywnych. Podejmowanie więc działalności takiej, jak malowanie na murach, wiązało się z najpoważniejszym ryzykiem. Tym bardziej, że na akcje takie wychodzili chłopcy w nocy, czyli w czasie obowiązywania godziny milicyjnej.

Działalność Organizacji Patriotów Polskich trwała do wiosny 1982, kiedy to część jej członków zaczęła włączać się w aktywność większych, okrzepłych formacji podziemia, funkcjonujących w kontakcie z tzw. „dorosłym podziemiem”. Pojęcie „dorosłe podziemie” jest ważnym wyróżnikiem, przez całe lata osiemdziesiąte znanym i używanym słowem odnoszącym się do konspiracji ludzi dorosłych. Swych młodszych druhów traktowała ona zresztą bardzo serio. Solidarność czy Solidarność Walcząca w knujących (to też ważne słowo tego czasu) nastolatkach widziały nie tylko swych następców, ale też kadry służące jak najbardziej rzeczywistym wsparciem. Przykładem akcji Organizacji Patriotów Polskich, o której mówiono w całym Wrocławiu, była „podmianka” propagandowego banera, stojącego na Placu Grunwaldzkim.

Trudno dziś ustalić, kto wpadł na ten pomysł. W każdym razie chłopcy postanowili zmienić treść wielkiego komunistycznego banera propagandowego, stojącego na środku Placu Grunwaldzkiego. W miejscu, w którym dziś jest galeria Dominikańska, był wtedy wielki trawnik. Na jego środku stała typowa konstrukcja, znamienna dla tamtych czasów. Było to coś w rodzaju rusztowania, do którego przytwierdzone były wielkie tablice z napisem „SOCJALIZM WYTYCZA KIERUNEK ROZWOJU LUDZKOŚCI”. Organizacja Darka Bogdana postanowiła napis ten zastąpić innym. Uznali jednak, że trzeba to zrobić w taki sposób, żeby „podmianka” nie była zbyt szybko zauważona. W tym celu któregoś grudniowego dnia 1981 roku udali się na zasypany śniegiem trawnik. Udając, że znaleźli się tam w celu stoczenia walki na śnieżki, dość dokładnie zmierzyli krokami długość białego komunistycznego banera. Jak się później okazało – trafnie też oszacowali jego wysokość. Następnie zgromadzili odpowiednią ilość płótna. W tym celu każdy (w większości wypadków zapewne bez wiedzy rodziców) przyniósł z domu przynajmniej dwa prześcieradła. Po ich zszyciu przystąpili do wykonywania „banera zastępczego”. W tym celu wysprzątali strych jednej z kamienic przy ul. Mikołaja Sępa – Sarzyńskiego. Tylko tam znaleźli bowiem miejsce z podłogą o powierzchni dostatecznie dużej, by na niej rozwinąć choć połowę „zastępczego płótna”. A wymalowali na nim hasło: „SOCJALIZM TO OSZUSTWO, JEDYNĄ NADZIEJĄ SOLIDARNOŚĆ”. Użyli przy tym barw i liternictwa dokładnie takich samych, w jakich wykonany był komunistyczny baner, stojący na Placu Grunwaldzkim. Całość płótna starannie zszyli, tworząc z niego coś w rodzaju olbrzymiego pokrowca, który ściśle będzie mógł przylegać do tablic tegoż propagandowego hasła. Następnego dnia chłopcy, przebrani w robocze kombinezony, dzięki czemu mogli być postrzegani jako typowa ekipa fizycznych pracowników, jakie wówczas wykonywały na terenie miast różnorakie prace, udali się na Plac Grunwaldzki. Krótko przed godziną szczytu, w której przez ten wielki węzeł komunikacyjny przewalały się największe ilości tramwajów, autobusów i wszelkiego rodzaju innych pojazdów, rozpoczęli swoją akcję. Czworo „robotników” wspięło się na rusztowania, stanowiące wielkie „trzymadło” banera i zaczęło na niego nakładać jego płócienną nową treść. Ich stojący na ziemi koledzy naciągali płótno od dołu. Niespiesznie wykonywane czynności zajęły parę minut, po czym zwykłym „robociarskim” krokiem „robotnicy” oddalili się w kierunku najbliższej, przelotowej kamienicznej bramy. W niej błyskawicznie się przebrali i kilka minut później mogli oglądać swoje dzieło z okien tramwaju. Posterunki wojska i ZOMO stały w różnych punktach placu, będącego wtedy kilkudziesięciohektarową wielką przestrzenią. Wszystko wskazywało na to, że nikt z mundurowych nie zauważył zmiany, jaka właśnie zaszła. Jedynie kilkanaście metrów przed banerem stał kilkuosobowa grupka przecierająca oczy nie dowierzając temu, co widzą. Obserwujący tę scenę chłopcy nagle usłyszeli krzyk jednego z pasażerów tramwaju: „Ludzie! Patrzcie, co tam jest napisane!” Po chwili tramwaj aż zakipiał od wybuchów entuzjazmu i głośnych oklasków. W tym samym momencie dało się zauważyć, że stojący na światłach autobus dosłownie podskakuje. W jego oknach widać było co najmniej sto twarzy w szerokich uśmiechach. Widać też było trzymającego się za głowę kierowcę, który patrząc w stronę bannera zanosił się od śmiechu. Dopiero po paru kwadransach, kiedy przez Plac Grunwaldzki przetoczyły się dziesiątki tramwajów i autobusów do strażników komunistycznego porządku dotarło, że na terenie powierzonym ich nadzorowi coś się wydarzyło. W tym czasie opowieść o prosocjalistycznym banerze, który zamienił się w antysocjalistyczny, była podawana z ust do ust we wszystkich dzielnicach Wrocławia.

Liderem drugiej organizacji, która powstała w tym samym czasie, był rówieśnik i szkolny kolega Darka Bogdana – Waldemar Kras. On też w dniu ogłoszenia stanu wojennego zwołał zebranie podwórkowych i klasowych przyjaciół. Na zebraniu tym też stanęła kwestia nazwy organizacji, ale w związku z brakiem zgodności w tej kwestii chłopcy postanowili działać „a nazwę potem się ustali”. Formy tej aktywności były podobne do Organizacji Patriotów Polskich. W malowaniu napisów na murach Waldek Kras z kolegami zapuścili się jednak w odleglejsze od swych domów rejony miasta a malowali także w biały dzień. Najczęściej zaczynali rankiem, zaraz po końcu godziny milicyjnej. I tu już jednego z pierwszych dni Waldek z jednym ze współpracowników zmuszeni zostali do ucieczki ulicami miasta. Gonieni przez milicjantów wbiegli do wnętrza katedry św. Jana, po czym ukryli się w jednym z jej zakamarków. Wszystkie próby opuszczeni świątyni okazywały się być ryzykowne – jeszcze po kilku godzinach przed każdym wejściem stała milicja. Przedpołudniowe i popołudniowe msze święte zgromadziły zbyt małą liczbę wiernych, by można się było ukryć w grupie wychodzących z kościoła. Dopiero na wieczorną mszę przyszły tłumy i po niej, kiedy na dworze panował już mrok, udało im się ukryć w rzeszy wychodzących. Milicja wypatrywała ich w tłumie, ale okazał się on zbyt liczny. Po kilkunastu godzinach, wygłodniali ale bezpieczni, zdołali dotrzeć do swoich domów.

Wszyscy członkowie organizacji Waldemara Krasa z wielkim szokiem przyjęli wiadomość o masakrze górników w Kopalni „Wujek”. W czasie burzliwego zebrania, zwołanego natychmiast po wiadomościach, które napłynęły z Katowic, chłopcy byli całkowicie zgodni co do tego, że „odwet musi być adekwatny i natychmiastowy” oraz że „ulotki czy hasła na murach absolutnie nie wystarczą – potrzebny jest atak o charakterze zbrojnym”. Młodzieńcy nie mieli broni ani materiałów wybuchowych, ale postanowili nie czekać aż uda się im je zdobyć. Postanowili jeszcze tego samego dnia zaatakować najbliższy komisariat Milicji Obywatelskiej. Znajdował się on przy ul. Grunwaldzkiej a orężem ataku miały być kamienie. W celu znalezienia odpowiednich kamieni ośmiu chłopców, z których najstarsi mieli po czternaście lat a paru było o parę lat młodszych, udali się w stronę Mostu Pokoju, obok którego trwały jakieś prace wykopowo – budowlane. W wyniku tego, co tam zobaczyli, postanowili skorygować plan swojej akcji a ściślej rzecz ujmując – wzbogacić swoje plany o jeszcze jeden element. Okazało się bowiem, że kilka metrów od Odry, przodem w kierunku rzeki, stał pojazd milicyjny marki nysa. Strome kamienne nabrzeże, przed którym stała nysa, w efekcie prac remontowych nie było zabezpieczone żadną barierką. Młodzi bojownicy ocenili, że jeśli ta milicyjna „suka” nie ma zaciągniętego hamulca, to napierając na nią od tyłu da się ją zepchnąć tak, by z kamiennej przepaści spadła wprost w lodowatą wodę rzeki. W samochodzie znajdowało się dwóch milicjantów w polowych mundurach i zimowych czapkach na głowach. Robili wrażenie drzemiących. W krótkiej naradzie ustalono plan działania oraz miejsce, w którym wszyscy spotkają się po zakończeniu akcji. „Wczoraj wasi towarzysze z zimną krwią mordowali w Katowicach – odwet przyjdzie we Wrocławiu” pomyśleli chłopcy i rzucili się do pchania nysy w stronę Odry. Ręczny hamulec nie był zaciągnięty, przy wyłączonym silniku prawdopodobnie wrzucony był jakiś niski był. Za sprawą pchania przez ośmiu chłopców nyska bowiem z trudem, ale zaczęła ruszać z miejsca, by po chwili nawet zacząć się rozpędzać w kierunku rzecznej przepaści. Do jej krawędzi było już mniej, niż dwa metry, kiedy z wnętrza dał się słyszeć przeraźliwy, nieartykułowany wrzask. Najwyraźniej milicjanci się przebudzili – ich ciemne sylwetki się zakotłowały, szeroko otwarły się drzwi pasażera, jeden z milicjantów wytoczył się na zewnątrz i padając przybrał pozycję „na czworakach”. Drugi zapewne z całych sił naciskał wtedy na pedał hamulca. Chłopcy usłyszeli tylko przerażająco głośny krzyk wstającego z kolan: „Pozabijam was skurrrwysyny!!” Nikt z młodych bojowników nie zamierzał sprawdzać, czy obietnica ta zostanie dotrzymana. W szalonym pędzie każdy z nich „gnał gdzie pieprz rośnie”.

Po dotarciu na miejsce zbiórki organizacja policzyła swoich członków i stwierdziła, że nie poniosła strat. Akcję z nysą szybko oceniono jako oczywiście nieudaną, ale jej podjęcie nadal wszyscy uważali za krok słuszny, „bo przynajmniej dwóch nastraszyliśmy”. Równocześnie postanowiono powrócić do pierwotnego planu na ten dzień, czyli ataku odwetowego na komisariat przy Grunwaldzkiej. Zaczynało się ściemniać, więc kamieni nie szukano długo. Chłopcy wzięli te, które znaleźli po drodze i po ustaleniu kolejnego miejsca zbiórki po akcji zbliżyli się do budynku komisariatu. Nie stał przed nim żaden milicjant, więc na komendę w stronę ściany komisariatu poleciało osiem kamieni a następnie – kolejnych osiem (każdy miał po jednym w każdej ręce). Po błyskawicznej ucieczce wszyscy znów spotkali się w ustalonym miejscu zbiórki. Analiza przebiegu akcji w ocenie jej uczestników prowadziła ich do wniosku, że osiągnięte cele nie były zadowalające. Tylko część kamieni trafiło w ścianę, żaden nie wybił nawet szyby. Wszyscy zgodnie uznali, że przyczyną było rzucanie ze zbyt dużego dystansu i za duża odległość żle wpływała na celność. Postanowiono więc akcję niezwłocznie powtórzyć i w czasie tej „powtórki” rzucać z odległości nie dalszej, niż oś jezdni ulicy Grunwaldzkiej, na krawędzi chodnika której, w zwartej zabudowie, stał budynek komisariatu. Chwilę później wszyscy chłopcy znów byli przed komisariatem. Znów w jego kierunku poleciały kamienie. Tym razem wszystkie osiągnęły cel, pozostawiając ślady na fasadzie a dwa rozbiły szyby w oknach. Tym razem też jednak za plecami chłopców nagle powyrastali funkcjonariusze milicji. Wzięli się jakby nie wiadomo skąd. Nie minęła minuta a wszyscy członkowie organizacji wewnątrz komisariatu po kolei byli poddawani szczegółowej rewizji osobistej i jeden po drugim – zamykani za kratami cel przejściowych.

Cała noc chłopcom upłynęła na przesłuchaniach, w czasie których ustalono, że dwóch ma lat zaledwie dwanaście. W czasie rozmów, a w zasadzie nie kończących się milicyjnych wrzasków i różnych (na szczęście niezbyt dotkliwych) form przemocy fizycznej, młodzi ludzie dowiadywali się m.in. , że obowiązuje prawo wojenne i za jakikolwiek akt napaści na funkcjonariuszy wyroki śmierci mogą być wykonywane bez względu na wiek terrorystów natychmiast po trwającym kilka minut procesie. Podobnym groźbom nie było końca.

Przed komisariat ściągnięto samochody pancerne i rozstawiono posterunki. Uzbrojeni żołnierze i płonące nocami koksowniki stały się w tamtych tygodniach składnikiem pejzażu tego wrocławskiego zakątka. Komisariat pękał w szwach od aresztowanych, których najwięcej przybyło po stłumieniu próby strajku, do jakiej doszło w zakładach Polar. Przed ich bramami doszło do starć z siłami ZOMO i uspokoiły się one dopiero po wjechaniu na przyzakładowy plac kolumny czołgów T- 55. Część zatrzymanych była zwożona właśnie do komisariatu na Grunwaldzkiej. Kolejnymi ich grupami upychano i tak już przepełnione cele. Z głośnych w całym budynku wrzasków a wcześniej brzęku tłuczonych szyb uwięzieni zorientowali się, że ich towarzyszami niedoli są jakieś odważne dzieciaki. Stąd wiele razy dało się słyszeć krzyki: „Dobrze zrobiliście! Trzymajcie się, zuchy!”

Do południa dnia następnego trwało ściąganie do komisariatu rodziców młodych aresztantów. Telefony od kilku dni były wyłączone, stanowiły zresztą w ówczesnej Polsce dobro rzadkie, więc milicja odwiedzała kolejne mieszkania osobiście. I tu wydarzyła się nagle rzecz, która była ogromnie zaskakująca zarówno dla funkcjonariuszy, jak i dla niemal wszystkich członków organizacji Waldemara Krasa. Okazało się bowiem, że ojcem jednego z młodych bojowników jest sekretarz Komitetu Zakładowego PZPR jednego z największych zakładów pracy Wrocławia. Towarzysz ojciec natychmiast przystąpił do negocjacji ze swoim dobrym znajomym z dowództwa wrocławskiej milicji. Obydwaj doszli do zgodnego wniosku, że karanie a tym samym nagłaśnianie incydentu z udziałem tak młodych przeciwników ustroju nie leży w interesie socjalizmu. Tym bardziej, że jednym z nich okazał się być pierworodny dwunastolatek jednego z głównych w mieście socjalizmu rzeczników. Owocem cichego porozumienie były środki na remont fasady komisariatu oraz zwolnienie zatrzymanych nastolatków bez nadawania żadnego biegu zaistniałemu incydentowi.

Dalsze losy liderów dwóch organizacji, powstałych we Wrocławiu w grudniu 1981, zasługują nie tylko na oddzielne artykuły, ale całe książki. W tym miejscu ograniczmy się tylko do najbardziej znamiennych faktów. Dariusz Bogdan 1 maja 1983 został zatrzymany po nielegalnej demonstracji. Po dwóch dniach piekła, zgotowanego mu przez milicję, zdołał uniknąć poważniejszych konsekwencji. Niecały rok później został jednak aresztowany w czasie rozklejania antykomunistycznych plakatów. Po brutalnym śledztwie i czterech miesiącach spędzonych w areszcie został uwolniony w wyniku ogłoszenia amnestii. Stanął wtedy na czele młodzieżowej grupy, identyfikującej się z Solidarnością Walczącą, której celem było stawianie czynnego oporu tłumiącym demonstracje oddziałom ZOMO. Jesienią 1984 został w związku z tym aresztowany i po śledztwie, złożonym z tortur o charakterze gestapowsko – stalinowskim, w styczniu 1985 został skazany na rok i 10 miesięcy (krótko potem wyrok powiększono o jeszcze kilka miesięcy) więzienia. Do celi siedemnastolatek trafił z poważnym, trwałym uszczerbkiem zdrowia. Zdołał wysłać za mury gryps, który po opublikowaniu w prasie podziemnej i na antenie Radia Wolna Europa wywołał wielki wstrząs. Po przeniesieniu do więzienia przy ul. Kleczkowskiej lekarz, będący członkiem Solidarności Walczącej, stwierdził m.in. zagrażające życiu pęknięcia podstawy czaszki. Warunkowe zwolnienie miało umożliwić podjęcie leczenia. Zamiast tego Dariusz Bogdan został przez „nieznanych sprawców” porwany z ulicy i wywieziony do lasu, gdzie kazano mu kopać grób. Sprawcy odjechali nie zabijając swej ofiary, ale wykopana przez niego jama była już wtedy na tyle głęboka, że z trudem zdołał się z niej wydostać. Obrażenia, jakie odniósł z rąk MO i SB, uczyniły go inwalidą, którym już będzie do końca życia.

Waldemar Kras w maju 1982 związał się z Polską Niezależną Organizacją Młodzieżową. Na przełomie 1982 i 1983 roku odbył kurs poligraficzny, prowadzony przez Solidarność Walczącą. Założył m.in. pismo „Impuls”. W grudniu 1984 Służba Bezpieczeństwa aresztowała go, rekwirując w jego mieszkaniu pięć przygotowanych do druku ramek sitodrukowych oraz dwa i pół tysiąca świeżo wydrukowanych gazetek „Z Dnia na Dzień”. Po paru miesiącach śledztwa siedemnastolatek trafił do celi z zasądzonym rokiem więzienia. Po warunkowym zwolnieniu był uczestnikiem wielu niepodległościowych aktywności. Jest dziś żonatym ojcem trojga córek i dziadkiem dwojga wnucząt.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content