16 C
Warszawa
piątek, 29 marca, 2024

KARIERY Z SOWIECKIEJ ŁASKI – Artur Adamski

26,463FaniLubię

Od dziesięcioleci motywacją kolejnych wypowiedzi Janusza Korwina – Mikkego zdaje się być zabawa w swojego rodzaju crescendo. Każda musi być bardziej kuriozalna od poprzedniej i tylko o to chyba w eskalacji tych bredni chodzi.

Janusz Korwin – Mikke w swym błaznowaniu dawno przekroczył najostateczniejsze granicy. Uparte stwierdzanie, że dla Polaków sytuacją najlepszą był czas rozbiorów, bo brak niepodległego państwa stanowił dla nich czynnik rozwojowy, dawno już chyba przestało być zabawne. Podobnie, jak głoszenie, że w czasie okupacji hitlerowskiej Polacy cieszyli się większą wolnością, niż obecnie. Konstruowanie zaskakujących zestawień, operowanie paradoksem – może być czasem i humorystyczne. Na tym między innymi polega cały rozległy obszar twórczych poszukiwań. Groteska ma otwierać oczy na ważkie fakty, skłaniać do refleksji nad światem wymykającym się wszelkim schematom. Czy jednak z czymkolwiek takim mamy do czynienia w przypadku Korwinowego „rozumkowania”, które już tak dawno przestało być śmieszne. Jednoznacznie smutne jest to, że człowiek kiedyś wykształcony i inteligentny, autor świetnych podręczników brydża sportowego i godnych kiedyś uwagi felietonów stoczył się do poziomu indywiduum, które już nawet nie bredzi, ale tylko majaczy. Przypadłość ta nie przydarzyła się mu też dopiero w ostatnim czasie. Korwin od dziesięcioleci konsekwentnie, mentalnie pogrążał się w intelektualnym zdziecinnieniu. Dno osiągnął już dawno i od lat skupia się już tylko na udowadnianiu, że potrafi osiągnąć dno jeszcze głębsze. I przyznać trzeba, że nadal kolejne dna udaje mu się przebijać.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Istotne wydaje mi się ustalenie, skąd postacie takie, jak Janusz Korwin – Mikke, w ogóle zaistniały w przestrzeni publicznej. Wydarzeniom politycznym przyglądam się dość pilnie od ładnych paru dziesięcioleci, więc znam odpowiedź na to pytanie. Kluczem do tego ustalenia jest jedno z najbardziej zdumiewających wydarzeń a raczej cały zespół spójnych ze sobą decyzji, które obserwowałem na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Na moją skromną miarę była to nawet tzw. obserwacja uczestnicząca. Zacznę od tego, że organizacja, do której należałem, do końca lat osiemdziesiątych była wielką potęgą wydawniczą. Ogromna część ukazującej się w Polsce prasy drugiego obiegu była dziełem Solidarności Walczącej. Jeszcze więcej było gazetek redagowanych przez przeróżne kręgi środowiskowe, np. młodzieżowe, chłopskie, tajne komisje zakładowe Solidarności, które istniały tylko dzięki drukarzom z organizacji Morawieckiego. W bezliku zakładów pracy i na sporych obszarach kraju Solidarność Walcząca była jedyną siłą polityczną niezależną od komunistycznego reżimu. Kolejne prace naukowe, wydawane teraz przez IPN, ujawniają kolosalną skalę operacji wszystkich PRL-owskich służb, mających na celu zniszczenie Solidarności Walczącej. Niedawny tom artykułów pod redakcją dr. Sebastiana Ligarskiego ujawnia np. działania, mające na celu doprowadzenie do choćby jakiegokolwiek rozłamu w tej formacji. Wszystko na próżno. W końcu jednak Solidarność Walczącą wykończyć się udaje. Sposobami już jednak – całkowicie innymi.

Pod koniec roku 1988 zaczyna się dziać coś, co mnie wtedy zaskoczyło. A potem zauważyłem, że jest to wielki proces o zdumiewającej skuteczności. Dosłownie własnym oczom nie wierzyłem, że coś takiego jest możliwe. Na ekranach telewizorów zaczęli się bowiem pojawiać przedstawiciele Solidarności, wyselekcjonowani przez komunistyczne władze jako ci, z którymi zawierać ona będzie tzw. „historyczne porozumienie”. Można to było postrzegać jako wywalczenie przyczółku na terenie dotąd niepodzielnie rządzonym przez komunistów. Można było liczyć na to, że po tym pierwszym kroku wykonane zostaną kolejne i że prowadzić to będzie do sprawienia, że całe media służyć będą społeczeństwu. Wszystko potoczyło się jednak zupełnie inaczej. Ludzie ze znaczkami Solidarności w klapach w telewizji pojawiali się coraz częściej, było też ich słuchać w radiu, potem mieli gazetę, dostępną dla wszystkich w każdym kiosku w kraju. Mówili i pisali różne rzeczy, ale jeden jedyny przekaz w całej ich gadaninie i pisaninie był najważniejszy. Taki, że to oni i tylko oni reprezentują całą Solidarność, całą walczącą o wolność Polskę. I że do sprawy tej przekonali nawet rządzących dotąd Polską komunistów. A jeśli ktokolwiek uważa inaczej to znaczy, że powinien trafić do szpitala psychiatrycznego, by leczyć się z chorobliwej nienawiści.

Zdumiała mnie potęga i skuteczność tego przekazu. Widując w telewizji Wałęsę większość Polaków doszła do przekonania, że osiągnięte zostało najostateczniejsze zwycięstwo. Przekonanie to wzmacniane było powszechną dostępnością prasy z logo Solidarności, jeszcze tak niedawno w Polsce zakazanej. A co się działo z Solidarnością Walczącą? Nadal wydawała około stu tytułów swojej prasy, kolportowała swoje książki, w wielu miastach zapraszała na spotkania Klubów Politycznych „Wolni i Solidarni”. Na wiecach rozdawała gazetki, których nadal drukowała dziesiątki tysięcy tygodniowo. Ciągle odzywało się tajne (i nadal wówczas ścigane!) Radio Solidarność Walcząca. Jednak codzienna obecność na ekranie każdego telewizora w każdym polskim domu Wałęsy i kolejnych członków jego kamaryli – cały ten nasz wysiłek spychała w cień. Pamiętać trzeba, że wtedy była tylko jedna stacja telewizyjna. Dostępne były dwa programy – zawsze z tym samym, dopełniającym się przekazem. Nie było możliwości przełączenia na jakikolwiek inny program. Oni więc swoim przekazem wypełniali absolutnie każdy polski dom, 24 godziny na dobę docierali do każdego człowieka. Ruchomym obrazem i dźwiękiem a nie – podziemnymi gazetkami.

Byłem bezbrzeżnie zdumiony skutecznością tego potężnego narzędzia, jakim była telewizja. Wystarczyło, by ktokolwiek pojawił się w telewizyjnym okienku, a już kochały go miliony. Wałęsa jak zawsze plótł niewyobrażalne androny, ale był uwielbiany tak masowo, że urząd prezydenta miał w przysłowiowej kieszeni. W staniu się bożyszczem nie przeszkodziło Mazowieckiemu to, że bardziej jęczał i stękał, niż cokolwiek mówił. Ani też to, że w budżecie na rok 1990 (jakże nędznym budżecie staczającego się w najprawdziwszą nędzę kraju) przewidział ogromny wzrost wydatków na Urzędy Kontroli Publikacji i Widowisk. Pojawiający się w telewizji eks – solidarnościowcy byli kochani pomimo tego, że odchodzący na emeryturę ubowcy, czasem nie liczący sobie nawet czterdziestu lat, dostają uposażenie średnio kilkakrotnie wyższe od ludzi, którzy w najcięższych warunkach przepracowali bite pół wieku albo i dłużej. Powszechnej miłości do osobników kreowanych przez tamtą telewizję nie osłabiało to, że pod ówczesnymi rządami przez wiele miesięcy bez najmniejszych przeszkód płonęły archiwa Służby Bezpieczeństwa. Często w ogień rzucani unikatowe zbiory jedynych do tamtego czasu ocalałych konspiracyjnych druków z lat czterdziestych i pięćdziesiątych (w siedzibie wrocławskiej SB wypełniały dwie wielkie biblioteczne sale). W niektórych miastach za Mazowieckiego z archiwami pełnymi dowodów zbrodni UB i SB poradzono sobie w prosty sposób – w Kielcach np. benzynę wlano wprost do wypełnionych teczkami pomieszczeń i całość puszczono z dymem, wraz z całym budynkiem. A jednak niemal cała Polska kipiała wtedy radością i entuzjazmem. Wałęsa i Mazowiecki w telewizji! Czyli wolność i niepodległość! Zwyciężyliśmy!! Tego, że Wałęsa ze swoimi kumplami to jednak nie jest cała Solidarność, a tym bardziej całość sprzeciwiających się komunizmowi, zauważało niewielu. Ci nie pokazywani w telewizorze jakby przestawali być ważni. Znaleźli się w cieniu, popadali w zapomnienie, „zostali odsiani”. A telewizor stał się narzędziem wyczarowywania kolejnych bytów. Coś co nie istniało, za sprawą wpuszczenia przed kamery, nie tylko powoływane było do życia, ale natychmiast stawało się ważne. Nie było wtedy Internetu, nie było innych programów telewizyjnych czy radiowych, nie było innych gazet. Poza naszymi – w skali podziemia ogromnymi, ale z mediami Republiki Okrągłego Stołu nie będącymi w stanie konkurować. Solidarność Walczącą widać więc było coraz mniej. Założyła nawet swoją gazetę, która też trafiała do kiosków. Dysponowała jednak ledwie promilem promila funduszy innych ówczesnych gazet. Kornel Morawiecki i jego ludzie w dużych mediach nie istnieli, stąd z miesiąca na miesiąc odchodzili w zapomnienie.

A w telewizji ciągle działy się cuda. Bo to już niby nie była ta komunistyczna, totalitarna, reżimowa telewizja z czasów stanu wojennego. To była telewizja z Wałęsą, z Mazowieckim, Kuroniem i innymi, których wielbiły miliony. Każdy, kto się w niej pojawił, miał szanse stać się mieszkańcem masowej wyobraźni. A kto pojawił się kilka razy – mógł być pewnym, że startując w wyborach zostanie posłem czy senatorem. A jak ktoś taki założy gazetę – będą ją kupować dziesiątki tysięcy czytelników.

I teraz kluczowe dla całej sprawy pytanie: kto decydował o tym, kto znajdzie się na ekranach telewizorów? Innymi słowy – kto decydował o tym, kto stanie się bożyszczem tłumów, człowiekiem sukcesu, posłem na Sejm? Otóż był nim – Jerzy Urban. To on był prezesem telewizji. To on decydował o tym, kto w życiu publicznym będzie istniał a kto zostanie strącony w niebyt. I to właśnie nie nikt inny, ale właśnie Jerzy Urban zdecydował, że Janusz Korwin Mikke będzie jedną z osób najczęściej w telewizji obecnych. Kim do tego czasu był pan Janusz? Wąskie grono miłośników brydża sportowego znało go z paru książek. Stokroć węższe – z książek i gazetek drugiego obiegu, ukazujących się w śladowych nakładach. We Wrocławiu znano go jako ekscentryka razem z kilkorgiem innych ubiegającego się w 1989 roku o mandat senatora. W sumie więc postać może i nieco barwna, ale posiadająca zdolność funkcjonowania tylko i wyłącznie na obrzeżach życia publicznego. I to właśnie za sprawą decyzji Jerzego Urbana Janusz Korwin Mikke z tonącego w cieniach marginesu wyciągnięty został na sam środek sceny. Jako jedna z postaci najczęściej obecnych na telewizyjnym ekranie stał się osobą powszechnie znaną. Mówił rzeczy niedorzeczne, lecz zabawne, wyglądał oryginalnie, zachowywał się ekstrawagancko. Do dziś nie wiem tylko, czy Urban wyłowił go z niebytu dostrzegając w nim duży potencjał rozrywkowy czy też uznał, że ktoś o tak niespożytych skłonnościach do pajacowania ostatecznie skompromituje wszystko, co prawicowe.

Bez względu na to, jaki był zamysł niegdysiejszego rzecznika rządu stanu wojennego, wyczarował postać, która została już nam jako trwały składnik życia publicznego. Miała ona nawet momenty chwalebne. A przynajmniej jeden, którym był poselski wniosek o podani do wiadomości posłów i senatorów informacji, kto spośród nich był agentem komunistycznej bezpieki. Przede wszystkim jednak Janusz Korwin Mikke od trzydziestu lat zajmuje się publicznym głoszeniem coraz bardziej kuriozalnych kocopałów. Kiedyś były one nawet zabawne. Od lat plecie już jednak tylko żałosne. A za rojenia o wyższości obywatelskich wolności Generalnego Gubernatorstwa nad standardami współczesnej Polski czy majakami o tym, że lepiej Polakom, kiedy nie mają swojego państwa – należy mu się traktowanie jedynego tylko rodzaju. Jeśli głowa chora – w kaftan i do Tworek. A jeśli zdrowa to po takich słowach kop w cztery litery. Bo dla kogoś kpiącego z tragedii mordowanych pod niemiecką okupacją trzask w pysk to za wielki honor.

Nie był też Janusz Korwin Mikke jedynym, którego Polska poznała dzięki łaskawemu wsparciu sowieckiego namiestnika telewizji. Przyjdzie czas, że przypomnimy i innych.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content