9,1 C
Warszawa
piątek, 29 marca, 2024

Spotkanie z Frasyniukiem 1986 – Artur Adamski

26,463FaniLubię

11 września 1986 organy komunistycznej propagandy podały zaskakującą informację o decyzji ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka w sprawie uwolnienia więźniów politycznych.

Wiadomość oczywiście była radosna. Zdumiewające jednak było to, że komunistyczny reżim wprost informował, że o tej amnestii nie zdecydował żaden konstytucyjnie powołany organ, lecz „pierwszy milicjant PRL-u”, szef organów ścigania. O tym, kto siedzi w więzieniu a kto nie w każdym normalnym kraju decydować może wymiar sprawiedliwości, parlament czy prezydent (w przypadku PRL – u Rada Państwa i jej przewodniczący). Dla wszystkich było oczywiście jasne, że wszystkie te konstytucje, sejmy, rady państwa w komunistycznej Polsce były całkowitą fikcją. Rządziły sowieckie marionetki z Biura Politycznego KC PZPR i to im podlegało absolutnie wszystko. Z sowieckiego nadania naszym krajem rządził Jaruzelski z Kiszczakiem i resztą tej bez reszty sprzedanej Moskwie kamaryli. Dotąd jednak zawsze dbali oni o pozory. O pozory istnienia prawa, konstytucji, parlamentu czy niezawisłego sądownictwa. Dlaczego więc nagle ci komunistyczni dyktatorzy tak całkowicie otwarcie stwierdzili, że „tak, te wszystkie sądy i parlamenty to pic na wodę, to my tu totalnie wszystkim rządzimy i to my właśnie amnestię ogłaszamy!” W kilkuosobowym gronie zastanawialiśmy się, co to może znaczyć. Ktoś zażartował, że „może przestali udawać, bo i tak wszyscy wiedzą, jak jest”. Po niespełna dwóch latach najbardziej trafne okazało się inne przypuszczenie. Takie, że reżim starał się zmienić wizerunek Kiszczaka. Upiorny bolszewik, powszechnie kojarzący się ze strzelaniem do uczestników strajków i demonstrantów, ze skrytobójczymi mordami, z SB i ZOMO miałby zacząć się kojarzyć także z… wypuszczaniem ludzi na wolność. Próbowaliśmy dociec, o co chodzi i czy czegoś to nie zapowiada. Równocześnie czekaliśmy na wyjście z więzienia tych, którzy z decyzji Kiszczaka mieli skorzystać. Liczyliśmy na to, że czegoś dowiemy się od nich.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Z kolejnych komunikatów propagandy dowiedzieliśmy się, że na wolność wyjść ma 225 więźniów politycznych. Oczywiście nazywano ich nie „politycznymi”, ale swoją bolszewicką nowomową, czyli „skazanych z paragrafów dotyczących naruszania porządku publicznego i podstawi ustrojowych…”. Takim właśnie, ciągniętym przez kilka linijek, sowieckim pierdu – pierdu propaganda dowodziła, że nie są to oczywiście żadni więźniowie polityczni czy więźniowie sumienia, bo takich przecież w ludowej Polsce nie ma i nigdy nie było. Zwracała uwagę liczba, która od razu wydawała się nam zbyt mała. Dopiero po wielu tygodniach dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście – wszystkich nie wypuszczono. Za kratami pozostali m.in. Józef Szaniawski i Adam Hodysz. Była to więc amnestia – selektywna. Z jakichś przyczyn jednych wypuszczano a innych – nie. Zanim jednak o tym się dowiedzieliśmy pojawiła się okazja spotkania z jednym z uwolnionych. Był nim Władysław Frasyniuk.

Spotkanie oczywiście miało mieć charakter konspiracyjny. Wszyscy jednak zakładaliśmy, że Frasyniuk będzie się znajdował pod ścisłą obserwacją SB. „Urwanie esbeckiego ogona” było możliwe, ale trudno było go być pewnym. Dla każdego, kto na to spotkanie zamierzał przyjść było jasne, że może się ono skończyć wpadnięciem bezpieki i zamknięciem wszystkich uczestników przynajmniej na 48 godzin. W sytuacji takiej przymknąć by też jednak musieli samego Frasyniuka, co byłoby dość bezsensowne. Jak ktoś to ujął „po co by go wypuszczali, jeśli zaraz znowu mieliby go zamykać?” Za ryzyko bardziej prawdopodobne uznaliśmy więc, że SB raczej ograniczy się do obserwacji i ustalania listy uczestników spotkania. No i że należy się liczyć z tym, że po jego zakończeniu na jego uczestników, pojedynczo czy małymi grupkami idących ulicą, napaść mogą „nieznani sprawcy”. To był taki standard tamtych czasów, który wówczas należało brać pod uwagę. Taki, że jak uczestniczyłeś w jakimś tego rodzaju zebraniu to po jego zakończeniu nagle kilku osiłków porządnie obijało ci mordę. Ściślej rzecz biorąc – kolesie tacy nie poprzestawali na buzi, masakrowanie powalonego było zwykle dość kompletne. Krótko przed planowanym spotkaniem z Frasyniukiem coś takiego spotkało Piotrka Buzara, który na spotkaniu w Duszpasterstwie Akademickim „Dominik” zaproponował tworzenie na Uniwersytecie jawnych struktur Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Zaraz po tym spotkaniu, na pustawym wieczorową porą skwerku na rogu Oławskiej i św. Wita dopadło Piotrka kilku bydlaków. Zadając ciosy a następnie kopiąc leżącego nie pozostawiali wątpliwości, kim są i z czym tę napaść należy wiązać. Groźne urazy, m.in. odbicie nerek sprawiły, że do zdolności w miarę normalnego chodzenia Piotr powrócił dopiero po ponad miesiącu. Podobnych przypadków było w tamtych latach wiele i czasem kończyły się jeszcze gorzej. Planując przyjście na spotkanie z Frasyniukiem trzeba było założyć, że może się ono wiązać także z takim właśnie ryzykiem.

Chyba od początku było jasne, że z Frasyniukiem spotkamy się w akademiku „Wagant”, przy ul. Krętej, w pokoju Piotrka Pawełczyka i Andrzeja Szachnowskiego (chyba jeszcze ze dwóch studentów mieszkało wraz z nimi, ale te osoby się zmieniały i dziś już nie mam pewności, kto to był). Kto był głównym organizatorem spotkania? Wszystko wskazywało na to, że był nim szeroko na wydziale znany kolporter wydawnictw drugiego obiegu, przynajmniej w kręgach nabywców nielegalnych książek słynący z bywania u Józefa Piniora i ogólnie – licznych bliskich relacji z najgłośniejszymi postaciami jawnej opozycji. Jedna z jego ksywek brzmiała „Apacz” i do niej się ograniczmy. W 1988 gruchnęła bowiem wieść, że jest on agentem SB a z do tej pory odnalezionych dokumentów IPN wynika, że miał dwa kryptonimy i że jego oficerem prowadzącym był kapitan Krymuza z Inspektoratu II MSW. Wczesną jesienią 1986 nikt jednak o współpracy „Apacza” z bezpieką nie wiedział, zapewne pojęcia o tym nie miał także Władysław Frasyniuk.

O umówionej porze pokój Piotrka i Andrzeja szczelnie wypełniło dwudziestu paru studentów. Byli wśród nich działacze Solidarności Walczącej, m. in. Gieniu Dedeszko – Wierciński i sporo ludzi, których sympatyzowanie z podziemiem było mi znane, ale nigdy nic konkretnego nie wiedziałem o ich działalności. Byli Julek Cichoń i Darek Derda z polonistyki, w różny sposób wspierająca konspirację Renata Zimny i sporo innych znanych mi osób. Frasyniuk przyszedł w towarzystwie „Apacza”, działacza Solidarności z Zielonej Góry, którego nazwiska nie pamiętam oraz Darka Olszewskiego. Darek, mistrz wschodnich sztuk walki, był oczywiście z Solidarności Walczącej, w której pełnił m.in. rolę osobistego ochroniarza Kornela Morawieckiego. Kiedy zobaczyłem, że Frasyniukowi towarzyszy Darek od razu pomyślałem, że to Kornel wydelegował Darka do tego, by zatroszczył się o bezpieczeństwo Frasyniuka.

Spotkanie zaczęło się od kilku zdań „Apacza”, który stwierdził m.in.: „Od paru dni wiem, że tak jak ja Władek też jeździ tramwajami nie kasując biletów. Wspólne praktykowanie tej samej zasady bardzo cementuje naszą przyjaźń”. Słowa takie oczywiście musiały budować pozycję „Apacza” wśród ludzi sympatyzujących z opozycją. Gość z Zielonej Góry nie powiedział wiele ponad to, że jego miasto powinno się nazywać „Czerwona Góra”, bo nic się w nim nie dzieje. W wypowiedziach Frasyniuka najpierw zapanowały dwa wątki. Pierwszym była wizja przyszłego historycznego przełomu, którym miał być „nowy Sierpień”. Chyba wszystkich zaskoczyło stwierdzenie, że „tym razem nie będą jednak strajkować wszystkie zakłady, lecz tylko wybrane”. Na pytanie, które zadał Julek Cichoń, dlaczego „przyszły Sierpień” miałby tak wyglądać Frasyniuk odpowiedział w sposób dla nas nieprzekonujący. Mówił bowiem, że „załogi strajkujące byłyby wspomagane przez niestrajkujące” oraz że „ludzie nie zamknięci w zakładach będą potrzebni do odciągania tych wstrętnych zomowców”. Na powtórne pytanie o to, dlaczego tak to właśnie ma wyglądać usłyszeliśmy ucinającą temat odpowiedź: „No tak to sobie wyobrażam”. Padło pytanie, czy zna okoliczności lub przyczyny w tak dziwny sposób przeprowadzonej, nagłej „Kiszczakowej amnestii”. Usłyszeliśmy, że też był nią zaskoczony. No i oczywistość taką, że polityczni więźniowie są politycznym problemem dla władz starających się mieć jakieś niezbędne dla nich relacje z Zachodem.

Władysław Frasyniuk ożywił się po tym, jak siedzący obok niego Darek Olszewski zaproponował: „Opowiedz im, jak w więzieniu było, bo oni się martwili o ciebie”. Podziałało to jak rozprucie worka z anegdotami. Przez dłuższy czas słuchaliśmy opowieści o tym, jak stawiać opór w „trzymance”, czyli prowadzeniu więźnia przez czterech strażników. Jednym z wariantów miało być balansowanie środkiem ciężkości własnego ciała, co miało powodować, że pary strażników znajdujące się po każdej stronie same zaczynają się zmagać ze sobą. Dowiedzieliśmy się też o piorunującej roli podziemnych gazetek, publikujących informacje o traktowaniu więźniów politycznych z wymienianiem imion i nazwisk agresywnych strażników. Temat ten był mi wtedy od dawna zanany. Chodziło o to, że politycznych komuniści zamykali bardzo często w odległych, prowincjonalnych zakładach karnych. Takich zlokalizowanych w dalekich małych miasteczkach, do których prawie nie docierała podziemna prasa. Solidarność Walcząca zdobywała informacje o więźniach siedzących w zakładach karnych na głuchej prowincji i ustalała dane osobowe ich prześladowców. Po wydrukowaniu w swojej prasie setki gazetek, zawierających takie informacje, wysyłane były na adresy mieszkańców danej miejscowości. W takiej pipidówce wszyscy się znali i pojawienie się w niej gazetek, w których z imienia i nazwiska wymieniano kogoś wszystkim znanego informując, że znęca się on nad jakimś konkretnym więźniem sumienia – działało w lokalnej społeczności piorunująco. Frasyniuk opowiadał o takim dniu, w którym wszyscy strażnicy nagle wyglądali tak, jakby spadły na nich gromy z jasnego nieba. Jeden zaczął nawet przepraszać, zapewniać „że on już nigdy więcej” i prosił, by „tym, co to piszą jakoś przekazać”. Miło było słyszeć, że te informacyjno – wysyłkowe akcje Solidarności Walczącej tak korzystnie poprawiają warunki uwięzienia ludzi, którzy z powodów politycznych trafiali za kraty. Chronienie aktywnych przeciwników bolszewizmu i osłabianie represyjnych zdolności reżimu – to były ważne i zdecydowanie realizowane cele organizacji Kornela Morawieckiego.

Tematem, który wszystkich nas zdumiał i o którym mowa była chyba przez połowę spotkania, była Rada Konsultacyjna przy Przewodniczącym Rady Państwa. W oficjalnych mediach mówiło się o tym, ale nikt nie przywiązywał do tego większej wagi. Zaskoczyło więc nas to, że Frasyniuk wiąże z tym krokiem jakieś nadzieje. Najwięcej wątpliwości w tej sprawie artykułował Julek Cichoń. Frasyniuk odpowiadał, że w celu doprowadzenia w Polsce do rzeczywistych zmian należy wykorzystywać wszystkie pojawiające się możliwości. Na obawy o ryzyka, związane z takim posunięciem, kilka razy Frasyniuk powtórzył, że „w najgorszym razie taka rada konsultacyjna będzie mogła z hukiem się rozwiązać”. Powtórzył to jeszcze raz, gdy ktoś zauważył, że takie pomieszanie dobra ze złem wygenerować może totalną społeczną dezorientację, moralny chaos, że odczytane być może za przechodzenie na stronę komunistycznego reżimu.

Spotkanie kończyło się w atmosferze zdziwienia, zaskoczenia i generalnie – rozczarowania. Czegoś tam się dowiedzieliśmy, ale nie była to wiedza optymistyczna. Jeden z najgłośniejszych ludzi opozycji, lider dolnośląskiej Solidarności rozsnuł przed nami wizje nie tylko mgliste, ale głęboko zaniepokoił perspektywą wykonania przez część opozycji kroków w kierunku wyglądającym na jakąś degrengoladę. Długo siedzieliśmy w nastroju jakby zdezorientowania i zasmucenia. Gieniu Dedeszko – Wierciński kręcąc głową powiedział: „Przecież to będzie uwiarygadnianie Jaruzelskiego”. Piotrek Pawełczyk wyraził obawę, że „Może właśnie o to tym od Jaruzela chodzi, by ostatecznie skompromitować opozycję?” Przez dobre pół godziny wymienialiśmy ze sobą opinie, głównie mające charakter zdań pytających. Nie znajdywaliśmy na nie odpowiedzi. Po ich postawieniu zapadały długie chwile ciszy. Jedną z tych długich chwil milczenia przerwał Julek Cichoń mówiąc: „W wyniku dziwnej amnestii na wolność wyszedł i dziwne rzeczy mówi…” I to była chyba naczelna konkluzja tamtego wieczoru.

Szczęśliwie na nikogo z nas po tym spotkaniu nikt nie napadł. O przygotowaniach do powołania Rady Konsultacyjnej w następnych tygodniach często informowały oficjalne środki masowego przekazu. Formalnie Rada Konsultacyjna przy Przewodniczącym Rady Państwa, którym wtedy był gen. Wojciech Jaruzelski, powołana do życia została 6 grudnia 1986. Obok siedemnastu członków PZPR, w większości świetnie znanych jako skrajny komunistyczny beton, w organie tym znalazło się kilkoro działaczy „siostrzanych stronnictw” – ZSL – u i SD oraz trzydziestu sześciu bezpartyjnych. Dwunastu spośród nich należało do organizacji katolickich. O części z nich od zawsze mówiło się „funkcjonariusz skierowany na odcinek Kościoła”. W Radzie znaleźli się też m.in. Maciej Giertych, Kazimierz Dejmek, Marek Kotański, Jan Kułaj (pierwszy przewodniczący NSZZ Solidarność Rolników Indywidualnych, który po wprowadzeniu stanu wojennego złożył samokrytykę na antenie reżimowej TV), pisarze Jan Meysztowicz i Wiesław Myśliwski. Był wśród nich także znany potem minister z rządu Mazowieckiego, ogromnie „zasłużony” jako TW SB Krzysztof Skubiszewski.

Temat Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelu nie ma więc już związku z czymkolwiek, co można by kojarzyć z tematem tego cyklu, czyli z dążeniami niepodległościowymi. Co jakiś czas spotykam jednak ludzi, z którymi uczestniczyłem w wyżej opisanym wydarzeniu z 1986 roku. Wszystkim nam wryło się ono w pamięć jako znak czegoś dziwnego. Zupełnie jednak wtedy nie wiedzieliśmy – czego. Skądinąd rok 1986 coraz bardziej jawi się dzisiaj jako początek różnych zaskakujących zjawisk i tendencji.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content