1,1 C
Warszawa
piątek, 19 kwietnia, 2024

Dezerterzy z Armii Sowieckiej ratowani przez Solidarność Walczącą

26,463FaniLubię

Kornel Morawiecki, zdeklarowany przeciwnik sowieckiego imperializmu i militaryzmu, zawsze miał bardzo empatyczny stosunek do szeregowych żołnierzy stacjonującej w Polsce Armii Sowieckiej. Na ile to było możliwe nawiązywał kontakt z tymi młodymi ludźmi. Interesował się ich losem, w rozmowach wskazywał, że zarówno oni, jak Polacy stali się ofiarami tego samego opresyjnego ustroju, więźniami tego samego więzienia narodów. Czasem relacje te miały też aspekt pragmatyczny. W czasach, w których benzyna była sprzedawana na kartki, dawało się ją kupić od zaprzyjaźnionych ludzi, noszących mundury armii nieprzyjaznego nam państwa. Takie właśnie kontakty pomogły Morawieckiemu w rozpowszechnianiu wśród sowieckich żołnierzy drukowanych w języku rosyjskim ulotek, za wydawanie których jesienią 1981 roku został aresztowany i postawiony przed sądem.

Działacz Solidarności Walczącej Paweł Falicki opowiadał o sytuacjach, w których sowieccy żołnierze sami bezceremonialnie forsowali swoje handlowe transakcje. Około roku 1970, kiedy wraz z rodziną mieszkał na wrocławskich Pilczycach (jakieś trzy kilometry od sowieckiego garnizonu) w środku nocy ktoś zaczął walić w drzwi. Po ich otwarciu okazało się, że stoi przed nimi dwóch pijanych żołnierzy z kanistrem. „Bienzinu wam nie nada?” – spytał jeden z nich. „Niet” – odpowiedział ojciec Pawła. „Oczień haroszyj bienzin!” – nie dawał za wygraną żołnierz. Bywało, że w podobnych okolicznościach wojownicy najpotężniejszej armii świata nagle proponowali transakcje związane z lornetkami czy innymi składnikami ekwipunku.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Zdarzało się, że z Armii Sowieckiej ktoś dezerterował. Krok taki zawsze był najprawdziwszym igraniem z ogniem, gdyż zgodnie z regulaminem służby w sowieckim wojsku każda dezercja była równoznaczna z wyrokiem śmierci. W praktyce polegało to wprost na tym, że schwytanego dezertera czasem nawet nie odwożono do jednostki, nie stawiano go przed nawet najbardziej upiorno – groteskową formą sądu, lecz zabijano w miejscu jego zatrzymania. We Wrocławiu było kilka sowieckich jednostek wojskowych, w tym co najmniej trzy duże zespoły koszar – na Kozanowie, Partynicach i Polanowicach (dzisiejszy kampus Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu). Co jakiś czas wrocławianie byli świadkami alarmów i wielkich obław na uciekinierów z sowieckiej armii. Nie wiem, na ile wiarygodne były relacje utrzymujących, że byli świadkami schwytania dezertera i jego egzekucji. Jedna z bardziej wstrząsających opowiadała o dopadnięciu nieszczęśnika w okolicach Krzyżanowic, gdzie najpierw przez cały pododdział miał być on tłuczony klamrami pasów a następnie, gdy był już ledwie żywy, miał zostać rozstrzelany przez oficera.

Bez względu jednak na to, w jaki sposób Armia Sowiecka zabijała dezerterów, wyroki śmierci za taki krok wykonywano. Na ucieczkę decydowali się więc zapewne skrajni desperaci. A że o desperację nie było tam trudno przekonać się można było spotykając się z realiami służby w tym wojsku. W latach osiemdziesiątych często bywałem na Kozanowie, stając się świadkiem ćwiczeń sowieckich żołnierzy, biegających po tamtejszym lasku. To, że często w upale, biegiem, obciążeni pełnym rynsztunkiem, czasem w maskach przeciwgazowych przemierzali dystans dziesiątek kilometrów może i było częścią solidnej zaprawy. Uderzało jednak to, że w tych biegających drużynach czy plutonach sprzętem zdecydowanie najcięższym (erkaemem, moździerzem czy korpusem CKM-u) obarczony był zawsze żołnierz najdrobniejszej postury. I zawsze był to chłopak o azjatyckich rysach twarzy. Domyślać się było można, że to tylko jeden z przejawów „internacjonalistycznej miłości”, panującej w wielonarodowej armii sowieckiego imperium.

Na początku lat dziewięćdziesiątych moi znajomi kupili mieszkanie w Bornym Sulinowie, z którego dopiero co wojsko sowieckie się wyprowadziło. Dzięki temu miałem możliwość parokrotnego spędzenia w tej miejscowości części moich wakacji. Poznałem tam ludzi od kilkudziesięciu lat mieszkających w sąsiedztwie sowieckich jednostek. Jedną ze spotkanych tam osób był też działacz Solidarności Walczącej Andrzej Sztyler, od końca lat osiemdziesiątych zamieszkujący pod nieodległym Czaplinkiem. Dowiedziałem się wtedy, że wojskowy cmentarz pod Bornym Sulinowem zawiera nieoznaczone, świeże groby schwytanych dezerterów. Niektórym ucieczki się jednak udały. Byli to ci, którzy z koszar Bornego Sulinowa czmychnęli do kobiet, z którymi od jakiegoś czasu byli związani. Musiał to być jednak związek, o którym kamraci z wojska nie wiedzieli, gdyż w przeciwnym razie uciekinier zostałby wytropiony. W wioskach z okolic Bornego, Szczecinka, Czaplinka podobno przez dziesięciolecia pewnej liczbie takich niezaewidencjonowanych obywateli udawało się żyć, nie mieć żadnego dowodu osobistego, ale mieć nieformalną żonę i dzieci.

Wszystko, co wiązało się z dezerterami, było ogromnie ryzykowne (przede wszystkim dla ich samych), stąd trudno dziś wyłuskać konkretne informacje na ich temat. Wg niektórych relacji Kornel Morawiecki miał uczestniczyć w ratowaniu co najmniej jednego z dezerterów jeszcze przed wprowadzeniem w Polsce stanu wojennego. Może znajdzie się ktoś, kto będzie potrafił na ten temat opowiedzieć coś bliższego? Wiadomo, że losem tych ludzi Kornel przejmował się ogromnie. Od samego początku działalności Solidarności Walczącej jej gazetki zamieszczały apele w sprawie kolejnych uciekinierów z sowieckiego wojska. Często wymieniano ich imiona i nazwiska, podawano miejscowość i jednostkę wojskową, z której dany żołnierz zbiegł. Informowano, że w razie dostania się w ręce pościgu człowiek ten zostanie bezzwłocznie zamordowany. Deklarowano też, że sama Solidarność Walcząca każdym takim dezerterem się zaopiekuje. Najważniejsze, by człowiekowi takiemu uratować życie, ukryć np. w swoim domu i dotrzeć z tą informacją do Solidarności Walczącej, która dalszym losem takiego człowieka już się zajmie.

Po czasem już prawie czterdziestu latach trudno jest ustalić liczbę dezerterów, ratowanych przez Solidarność Walczącą, odtworzyć historię ich ukrywania, ustalić ich dalsze losy. Duża część osób, mających z tym związek, już nie żyje. Należała do nich m.in. zmarła kilka miesięcy temu Małgorzata Brzoza. Nie żyje też Jan Pawłowski, o którym wiadomo, że z dezerterami miał kontakt (przed rokiem umarła też wdowa po Janie, która zapewne mogłaby coś o tym opowiedzieć). Być może ktoś będzie w stanie uzupełnią moją wiedzę o tym wątku działalności Solidarności Walczącej, która siłą rzeczy jest dziś co najwyżej szczątkowa.

Z jednym z przypadków ratowania dezertera miał do czynienia związany z Solidarnością Walczącą Tomasz Białaszczyk. Było to prawdopodobnie w roku 1983. Do jego współpracowników i przyjaciół należała mieszkająca przy ul. Lubelskiej rodzina Sikorskich. Jej kontakty z żołnierzami sowieckimi z koszar przy ul. Północnej zaczęły się od drobnej wymiany handlowej. Tak, jak Kornel Morawiecki, kupowała od nich czasem benzynę, bywało że także inne podstawowe dobra, których w „czasach kartkowych” głód był straszny. I najprawdopodobniej właśnie w roku 1983 jeden z tych dobrze już znanych żołnierzy zdezerterował. Nieżyjąca już Eugenia Sikorska, wtedy pracująca we wrocławskim MPK, tego uciekiniera ukrywała a Solidarność Walcząca podrabiała dla niego dowód osobisty.

Po latach trudno czasem ustalić, czy niektóre urywki wspomnień dotyczą różnych czy tej samej osoby. W ukrywaniu jednego z dezerterów brał np. udział Zbigniew Jagiełło a schronienia we własnym mieszkaniu udzielili mu Maria i Andrzej Kisielewiczowie. Uciekinier przez dłuższy czas ukrywał się w mieszkaniu Kisielewiczów, którzy wraz z dziećmi wyjechali właśnie na roczny zagraniczny kontrakt naukowy.

Z jednym z dezerterów, pochodzącym ze środkowej Azji, miał kontakt działający w Solidarności Walczącej Mikołaj Iwanow. Z rozmów z nim zorientował się, że chłopak nie miał zbyt dużej orientacji politycznej, ale szczerze i głęboko nienawidził komunizmu. Z tego, co pamięta Iwanow wynika, że człowieka tego udało się „przemycić” na Zachód.

Osobiście poznałem się z tylko jednym dezerterem z Armii Sowieckiej i było to już w roku 1990, kiedy Solidarność Walcząca wychodziła z podziemia. Miał on na imię Mikołaj (mówiliśmy do niego: Misza), był etnicznym Rosjaninem, ale urodzonym w Kirgizji, w Frunze (obecnym Biszkeku). Po jego ucieczce z wojska pomocy udzielił mu Wojtek Stando (wówczas członek Rady Oddziału Solidarność Walcząca Dolny Śląsk). Wraz z Romanem Zalewskim (też Solidarność Walcząca) małym fiacikiem Wojtka przewieźli go do Wrocławia i ukryli w mieszkaniu Romana przy ul. Św. Wincentego. Ja spotkałem się z nim w lokalu wychodzącej wtedy z podziemia Solidarności Walczącej, który mieliśmy przy ul. Kotlarskiej. Pamiętam obawy paru osób, że może to jest prowokator. Ktoś nawet zażartował, mówiąc o nim „kagiebesznik” i wyrażając przypuszczenie, że „GRU czy KGB na pewno na te nasze pomaganie dezerterom w końcu jakiegoś agenta nam podesłać musi”. Kornel Morawiecki zareagował na to stanowczo takim podejrzeniom zaprzeczając: „Ależ skąd! Ja z nim dużo rozmawiałem, to jest prosty chłopak. Miał dość bolszewizmu, dość tej nieludzkiej armii, więc uciekł”. Ze zdaniem Kornela, że „kimkolwiek jest musimy mu pomóc, bo przecież go zabiją” zgodzili się wszyscy. Ktoś miał poczynić jakieś starania w kierunku jego przedostania się na Zachód. Kornel proponował, żeby dezertera ukryć u Rolanda Winciorka w Wilczynie, gdzie byłby względnie bezpieczny a mógłby pomagać przy pracy w gospodarstwie. Wiem, że na co najmniej trzy miesiące zamieszkał z rodziną Dziubańskich (Jasia, Maciek i ich troje dzieci) w nowej plombie przy ul. Gajowej. Z Miszą wiążą oni sporo wspomnień, bo do ich życia wnosił nieco egzotyki. Poznali trochę jego umiejętności kulinarnych (regionalne specjały z marchewek), spędzili z nim Boże Narodzenie i Sylwestra, w czasie którego Misza dał pokaz uzbeckich tańców. Miał też sporo różnych zaskakujących umiejętności z zakresu majsterkowania. Kiedyś towarzyszył Dziubańskim w czasie zakupów na Placu Wolności, który wtedy właśnie stawał się jednym wielkim bazarem i na którym zaczęli się pojawiać pierwsi handlarze z ZSRS. Dziubańscy kupowali od Rosjan jakąś pościel i kiedy do targowania włączył się Misza – wynegocjował jakąś ultra – niską cenę.

Misza (Mikołaj) z Uzbekistanu był prawdopodobnie ostatnim dezerterem, korzystającym z pomocy Solidarności Walczącej i chyba jedynym, któremu na dłuższą metę nie udało się pomóc skutecznie. Przyczyna leżała w tym, że długo nie udawało się zapewnić mu przedostania na Zachód (po 1989 roku trudniej było z przyznawaniem azylu politycznego) oraz w tym, że Misza poczuł się w Polsce zbyt swobodnie. Na bazarach zaczął nawiązywać kontakty z ludźmi przyjeżdżającymi z jego ojczyzny i zaczął z nimi robić jakieś nie do końca czyste interesy. Skończyć się to miało schwytaniem Miszy przez jakieś rosyjskie służby i przewiezieniem do Rosji. Zdarzyło się to już jednak w roku bodaj 1992, kiedy tamtejszy reżim nie był tak represyjny, jak jeszcze rok wcześniej. Miszy więc nie tylko nie rozstrzelali, ale dość szybko wyszedł on z więzienia. Wiadomo, że dalsze swoje życie związał z rodzinnym Uzbekistanem. Na Zachód się więc nie przedostał, ale czy by przeżył, gdyby po ucieczce z wojska azylu nie udzieliła mu organizacja Kornela Morawieckiego, dzięki opiece której mógł przetrwać do lepszych czasów? Dla niego – zasadniczo lepszych, bo przeżył. A jeśli schwytany zostałby w pierwszym roku po ucieczce – ocalić życia raczej by mu się nie udało.

Sprawa ratowania dezerterów z Armii Sowieckiej to bez wątpienia wątek historii Solidarności Walczącej niewspółmiernie obszerniejszy od tych okruchów, które udało mi się zebrać. Mam nadzieję, że wśród czytelników znajdą się osoby potrafiące temat ten choć odrobinę uzupełnić.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content