-0,2 C
Warszawa
wtorek, 19 marca, 2024

Z zosinego pamiętnika – Aleksandra Polewska-Wianecka

26,463FaniLubię

Kapitan dopiero teraz uchylił rąbka tajemnicy. Powiadomił nas, że prawie cudem dopłynęliśmy do celu, bo na całej trasie manewrowaliśmy między japońskimi minami. Wyraźnie chroniła nas opieka Boża – zapisała we wspomnieniach ze swego nadzwyczaj bogatego życia Zofia Pawłowska, działaczka trójmiejskiej „Solidarności Walczącej”, która odeszła do Domu Ojca 26 stycznia br. Jej pogrzeb odbył się w jej 94. urodziny – 2 lutego.

Zofia Pawłowska – z domu Haciska – była znana Czytelnikom „Gazety Obywatelskiej” zapewne przede wszystkim jako nieustraszona łączniczka w trójmiejskim oddziale „Solidarności Walczącej” i kolporterka wydawnictw niezależnych. Jej mieszkanie służyło jako swoisty lokal operacyjny, w którym udzielano schronienia opozycjonistom, Andrzejowi Kołodziejowi i Romanowi Zwiercanowi i gdzie drukowano niezależne pisma. Tymczasem ta uhonorowana wieloma odznaczeniami niezwykła kobieta, miała bardzo bogatą biografię.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

W lutym 1940 roku wraz z rodziną została zesłana przez NKWD w głąb Rosji do Południewicy w obwodzie gorkowskim i skierowana do pracy przymusowej przy wyrębie lasu. Następnie przeniesiono ją do kołchozu w Uzbekistanie. W czerwcu 1942 roku wstąpiła do Szkoły Junaczek przy 6. Dywizji Piechoty w składzie Armii Polskiej formowanej przez gen. dyw. Władysława Andersa. W sierpniu 1942 roku ewakuowano ją wraz ze szkołą na Bliski Wschód do Pahlewi, a stamtąd do Isfahanu. Od 1943 roku przebywała w sierocińcu dla polskich dzieci w Oudtshoorn w Republice Południowej Afryki. W kolejnych latach pracowała w Rodezji. W kwietniu 1948 roku powróciła do Polski. W 1980 roku współorganizowała gdyńskie struktury „Solidarności”oraz pełniła funkcję sekretarza Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni. W 1982 roku wstąpiła w szeregi „Solidarności Walczącej”.

Jeszcze jako nastolatka, zaczęła opisywać swoje przeżycia w pamiętniku. Dziś możemy do niego zajrzeć.

Na rękach generała Andersa

Urodziłam się w 1927 roku, więc 10 lutego 1940 r., bo tego dnia nas deportowano, miałam lat 13 – czytamy jej zapiski w publikacji Powrót na Kresy. Los tułaczy. Józefa Franciszka Wójcika. – Razem ze mną deportowana została mama, siostra Oleńka i brat Wiesław. Mój ojciec, Zdzisław Haciski był oficerem Wojska Polskiego w stopniu kapitana, jeszcze we wrześniu trafił do niewoli litewskiej, ale szybko udało mu się uciec i potem cały czas się ukrywał. Tatusia nie wywieźli tylko dlatego, że Rosjanie nigdy go nie złapali. Do amnestii w 1941 r. pracowaliśmy przy wyrębie lasów w okolicy miasta Gorki, a potem trafiliśmy do Uzbekistanu. By zapewnić nam utrzymanie i możliwość wyjścia z Armią Andersa, mamusia zaczęła pracę w naszym wojskowym szpitalu w Guzar. Nas z konieczności musiała ulokować w pobliskim sierocińcu w Karkin-Batasz. Stamtąd wkrótce razem z Olą zostałyśmy przeniesione do grupy Junaczek koło Kitab. Znajdowaliśmy się pod opieką VI Dywizji. Na inspekcję przyjechał sam gen. Anders, a ja, niewyrośnięta Zosia, miałam go witać. Wszystko byłoby dobrze, gdybym nie pomyliła nazwisk i na koniec nie wykrzyknęła: „Niech żyje gen. Sikorski!”. Chciałam się poprawić i znów gafa, wykrztusiłam: „Anders Sikorski”. Skończyło się to moim płaczem. Gen. Anders wziął mnie na ręce, uściskał i powiedział z uśmiechem – „To nic, moje dziecko”. Później generał podchodził do dziewczynek, pytał o ich rodziny, notował nazwiska i obiecywał, że zrobi, co w jego mocy, by doprowadzić do ich połączenia. I dotrzymaqł obietnicy, ale to już temat na osobną rozmowę. W Uzbekistanie zostaliśmy kilka miesięcy. Później przeniesiono nas do Persji. Najpierw ciężarówkami pojechaliśmy na stację kolejową, a potem jechaliśmy pociągiem. Wyładowano nas na jakiejś pustyni, gdzie w obozie namiotowym niecierpliwie oczekiwaliśmy na dalszy transport. Namioty zasypywał piasek pustyni, byliśmy umęczeni upałem, pragnieniem i bardzo wygłodzeni. Po kilku dniach wreszcie nadszedł upragniony sygnał, że jedziemy dalej. Razem z wojskiem załadowano nas do wagonów towarowych i tym razem dotarliśmy do Krasnowodska. Tam już czekał stary statek „śdanow”. Upchnieto nas na nim po brzegi. Nie było nawet gdzie usiąść, a co dopiero myśleć o załatwieniu potrzeb fizjologicznych. Wszyscy wciskali się na pokład, byle tylko nie pozostać w tym przeklętym „Raju Rad”. Staliśmy przez całą dobę, szczęśliwi, że nie pozostajemy na nieludzkiej ziemi. Jesteśmy na środku morza Kaspijskiego. Noc. Nagle maszyny stanęły. Nastąpiła straszliwie głucha cisza. Wszyscy zastanawiają się, co dalej? Krążą różne pogłoski, czujemy strach i coraz większe zniecierpliwienie. Na szczęście po dwóch godzinach maszyny ruszyły. Piękny słoneczny ranek. Na horyzoncie widać już zarysy lądu. To Persja – jesteśmy uratowani. W Pahlewi długi sznur namiotów i Wojsko Polskie w mundurach. My Junacy też w mundurach, wprawdzie nieco za dużych, ale i tak szczęśliwi. Mimo naszego wymizerowania wszędzie słychać było wesołe rozmowy i śmiech. Zapanowała radość. Ale my z Oleńką martwiłyśmy się bardzo o naszą mamę i brata. Czy im też udało się opuścić ZSRR?

Isfahan oczarował wszystkie dzieci

Na szczęście po kilku dniach spotkałyśmy się z nią. Ależ to była radość! Mimo, że biedna mateńka była bardzo słaba i mizerna, wyglądała, jakby jej ze 40 lat przybyło. W Guzarze ciężko chorowała, ale dzięki temu, że pracowała w Szpitalu Wojskowym, została uratowana. Nasza radość była jednak krótka, bo okazało się, że obóz cywilny, gdzie przebywała mama z bratem, będzie przeniesiony do Teheranu, a nasz obóz wojskowy nadal pozostanie w Pahlewi. Dopiero po kilku tygodniach zdecydowano, że też będziemy przeniesieni do Teheranu. A Teheran był dużym miastem pełnym polskiego wojska i żołnierskich rodzin. Wiele dzieci w mundurach – to im ratowało życie. Zakwaterowano nas w długich barakach. Nasze organizmy były tak bardzo osłabione, że atakowały nas wszystkie możliwe choroby. Opiekunowie starali się zająć nas lekcjami, robili wycieczki do miasta, wyżywienie z kotła po rosyjskim głodzie wydawało się nam delicjami. W punkcie PCK powiedziano mnie i Oli, że mama jest w trzecim cywilnym obozie. Trochę wtedy chorowałam, więc moja kochana siostrzyczka zdecydowała się sama pojechać do tego obozu. Jednak kiedy tam dotarła, dowiedziała się, że nasza mateńka z Wiesiulkiem popłynęli do Afryki. Strasznie płakałyśmy z tego powodu. Po niedługim czasie zapadła decyzja, że dziewczęta starsze, które mają iść do szkoły wojskowej, wyjadą do Jerozolimy, a dzieci młodsze – byłyśmy z Olą oburzone, że też nas tak potraktowano – do szkoły cywilnej w Isfahanie. Isfahan oczarował wszystkie dzieci – bardzo stare miasto położone malowniczo u podnóża gór, piękna okolica, wspaniałe budowle i łany kwiatów. Po raz pierwszy od lat zakwaterowano nas w godnych warunkach i spałyśmy w prawdziwych łóżkach z pościelą. Była też normalna szkoła z tablicą, kredą i gronem nauczycieli. Cieszyłyśmy się z rozpoczęcia nauki, ale najcenniejszym prezentem były zeszyty do pisania pamiętników, kredki, ołówki itp. Dla nas były to skarby o ogromnej wartości, ponieważ dotychczas nie miałyśmy żadnych szans na pisanie. W Karkin-Batasz pisałyśmy palcem po wygładzonym piasku. Nic więc dziwnego, że zaraz zaczęły się „zawody” w pisaniu pamiętników. Nasze panie wychowawczynie też nas do tego zachęcały „zapisujcie wszystko, bo to są najlepsze świadectwa i pomniki naszej historii”.

Jest upał, ale trudno – to przecież Afryka

Jesteśmy na dalekiej afrykańskiej ziemi, w Unii Afrykańskiej, która z największą serdecznością przyjęła polskie dzieci. Nasz ośrodek to szereg schludnych murowanych baraczków. Wewnątrz stoją po dwa rzędy łóżek ze śliczną bieluśką pościelą, a w każdym budynku jest oddzielny pokoik dla wychowawczyni. Cały teren ośrodka jest ogrodzony, głównie dla bezpieczeństwa przed dzikimi zwierzętami. Dyrektorem ośrodka był ks. Kubiński. W naszym obozie mieliśmy też kościółek, szkołę i stołówkę. Często byliśmy zapraszani przez tutejszych mieszkańców do ich sadów. Głównymi mieszkańcami pobliskich okolic byli Burowie, potomkowie dawnych holenderskich kolonistów. Dzięki inwencji naszych nauczycieli powstał chór i teatrzyk. Chórem opiekował się ks. Czarnecki, a teatrzyk prowadziła pani polonistka Otwinoska. Wnet zaczęliśmy wyjeżdżać na różne występy. 3 maja 1943 r. obchodziliśmy w Oudtshoorn uroczyście. Po porannej mszy była akademia, deklamowano wiersze i śpiewano pieśni. Myślałyśmy o Polsce, naszym rodzinnym domu i rodzicach. My z Oleńką zastanawiałyśmy się, gdzie jest mamusia, dlaczego nie mamy żadnych wiadomości od tak długiego czasu? Modliłyśmy się gorąco, wierząc, że stanie się w końcu cud i ją odnajdziemy. Od połowy maja zaczynają się normalne lekcje. Szkolne sale to baraki z długimi stołami i ławami. Jest upał, ale trudno – to przecież Afryka. W dniu imienin trzech Władysławów: Sikorskiego, Raczkiewicza i Andersa urządzono w naszej szkole uroczystą akademię. Przemawiał ks. kanonik Kubiński i prof. Strzembosz. Przypomnieli, jak gen. Sikorski dzielnie walczył o wydostanie Polaków z rosyjskiego piekła, jak gen. Anders z kościotrupów zrobił prawdziwe wojsko. Jakie pożywienie dawano biednym schorowanym ludziom i dzieciom. Choć nam nie trzeba było tego mówić – bo dobrze wiedzieliśmy, że dlatego żyjemy, że zostały przy jednostkach zorganizowane sierocińce i szkoły Jungów – poczuliśmy wzruszenie. Gdyby nie Polskie Wojsko pewnie nigdy nie byłoby możliwości wydostania się z nieludzkiej ziemi.

Jezu, zaprowadź ten list do Mateńki

Od czasu do czasu do naszego sierocińca przychodzą listy. Zawsze z Oleńką z niecierpliwością czekamy, że może i do nas coś wreszcie przyjdzie. Kilka szczęśliwych dziewcząt dostało już listy od swoich mamuś, ale my wciąż czekamy na tę chwilę. Może nasza mateńka odnajdzie nasz adres i do nas też napisze. Codziennie modlimy się o to gorąco z wiarą, że spełni się nasze pragnienie i dowiemy się, gdzie jest i ona, i brat Wiesiulek. 5 lipca 1943 – jaka smutna i pamiętna data. Dla nas wprost przerażająca. Aż trudno uwierzyć, że Naczelny Wódz, gen. Sikorski zginął w katastrofie samolotowej. Nasz ukochany wybawiciel, wspaniały człowiek, nadzieja i duma narodu. Jak to się stało? A może to nieprawda? Niestety, wiadomości przekazywane przez radio potwierdzają tę tragedię. Byłyśmy wszystkie przerażone. Płakałyśmy głośno z bólu, żalu i bezsilności. Zaczynamy pytać: co teraz? co będzie z nami dalej? 17 VII 1943 roku – dotarła do nas wiadomość z radia, że po śmierci gen. Sikorskiego naczelnym wodzem został mianowany gen. Sosnkowski, a jego zastępcą gen. Anders. To nas trochę uspokoiło. 28 VIII 43 – nadszedł wreszcie tak oczekiwany list od naszej Mateńki – z Ugandy. Przez wiele miesięcy poszukiwałyśmy mamy wierząc, że żyje i że się spotkamy. Wysyłałyśmy wiele listów, ale przez długie miesiące nie było żadnej odpowiedzi. Tylko jeden list trafił na właściwy adres. Był to list z obrazkiem Pana Jezusa Miłosiernego, z napisem umieszczonym przez nas: „Jezu, zaprowadź ten list do Mateńki. W tej intencji ofiarujemy dziewięć Komunii Świętych przez dzieieć miesięcy”. I właśnie ten list, jako jedyny, dotarł do naszej ukochanej Mamy.

Niestety, całego pamiętnika nastoletniej wówczas Zofii Haciskiej nie da się opublikować w całości w gazecie.

Być może kiedyś nadarzy się okazja, by do niego wrócić?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
273SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content