4,6 C
Warszawa
środa, 24 kwietnia, 2024

DWIE LINIE ESBECJI – Artur Adamski

26,463FaniLubię

Każdy, kto za PRL-u był choćby czytelnikiem nielegalnie wydawanej „bibuły”, musiał się liczyć z działalnością osób pracujących dla służb komunistycznego reżimu.

Wtedy przyjmowało się, że służby te to SB. Nieliczni zdawali sobie sprawę z tego, że obok Służby Bezpieczeństwa w celu zwalczania wszelkiego rodzaju form społecznego oporu aktywnie działa także wojskowy wywiad i kontrwywiad, Wojskowa Służba Wewnętrzna, niejawni współpracownicy Milicji Obywatelskiej, cywilni funkcjonariusze ORMO, kilka innych służb (np. graniczna) a jak się coraz częściej przekonujemy także służby zagraniczne, z KGB, GRU i enerdowskim Stasi na czele.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Pozostańmy jednak przy działalności „zwykłej” SB. Dzięki działalności Instytutu Pamięci Narodowej dowiedzieć się dziś o niej możemy całkiem sporo. Celem konfrontacji naszych niegdysiejszych wyobrażeń warto zajrzeć do wydawanych przez IPN książek, złożonych z dokumentów tzw. SOR – ów, czyli Spraw Operacyjnego Rozpracowania. Nawet pobieżna lektura tych publikacji prowadzi do wniosku, że wiele niegdysiejszych wyobrażeń o pracy SB niezbyt przystawało do rzeczywistości. W latach osiemdziesiątych krążyło np. mnóstwo opowieści o wszechobecnych środkach technicznych, głównie w postaci ukrytych kamer i podsłuchów. Z zachowanych dokumentów okazuje się jednak, że zdecydowanie największą rolę odgrywały osobowe źródła informacji. Jest to zresztą logiczne. Kilometry nagranych taśm trzeba przecież pracowicie odsłuchiwać, odszyfrowywać, poddawać analizie. Natomiast wynajęty agent potrzebne informacje potrafi po prostu – zdobyć. Sam też potrafi „oddzielić ziarno od plew”, przekazując materiały dotyczące konkretnego „zadanego tematu”. Funkcjonariusze SB, zawsze trzymający się zasady pozyskiwania informacji na jeden temat z co najmniej dwóch, nawzajem o sobie nie wiedzących tajnych źródeł, zawsze mogli mieć pewność posiadania wiadomości prawdziwych. Działalność SB oraz spokój właścicieli PRL-u oraz ich sowieckich mocodawców – stały więc na osobowych źródłach informacji. Czyli – na ludziach pracujących dla SB w charakterze TW (tajnych współpracowników), OZ (osób zabezpieczenia czy osób zaufanych) albo agentów zakwalifikowanych do agentury innymi oznaczeniami.

W roku 1984 lub 1985 byłem niemal świadkiem próby zwerbowania przez SB jednej z koleżanek z mojego roku. Koleżanką tą była dziewczyna, którą scharakteryzowałbym jako jedną z tych „bardziej prostych i nieco – „zahukanych”. Żadna przebojowa, szalona buntownica ani też nie córeczka z profesorskiego domu. Do Wrocławia przyjechała z jednego z dalekich małych miasteczek, chyba należała do pierwszych w jej rodzinie osób mających maturę. Robiła wrażenie jakby nieco przestraszonej i nawet się zastanawiałem: czego? Dużego miasta, nowego dla niej środowiska, uczelni? Wyróżniała się nadzwyczaj sumiennym przygotowaniem do wszystkich zajęć, na które przychodziła nawet z objawami poważnej grypy. Kiedy więc pewnego dnia w ogóle nie przyszła ani na poranny lektorat a wykład profesora, o którym wszyscy wiedzieli, że „kto do niego na wykłady nie chodzi ten u niego nigdy nie zdaje”, od razu wiedziałem, że musiało się u niej wydarzyć coś naprawdę nadzwyczajnego. W żaden sposób tą dziewczyną się nie interesowałem, ale zwyczajnie po ludzku się zaniepokoiłem, że ze znaną mi osobą chyba musiało się coś stać. Koło południa mieliśmy tzw. „okienko” w rozkładzie zajęć i wtedy ją zobaczyłem. Szybkim krokiem kierowała się do jednego z zakątków uczelni, w których zwykle można było zaznać samotności, albo porozmawiać bez świadków. Z trudem panowała nad emocjami, dosłownie drżała. Na moje pytanie „czy coś się stało?” długo nie odpowiadała. Nie prosiła jednak, bym o nic nie pytał ani nie mówiła, że wszystko w porządku. Kiedy spytałem, czy może mógłbym w czymś jej pomóc zobaczyłem, że toczy jakiś wielki wewnętrzny bój z własnymi myślami. Po długiej chwili i upewnieniu się, że nikt tego nie usłyszy, zaczęła mówić głosem stłumionym, choć jej słowa były jak dławiony krzyk. Wyglądała tak, jakby chciała coś z siebie wykrzyczeć a zarazem wie, że nawet ciche słowo na ten temat wiązać się dla niej może z niebezpieczeństwem.

– Dobrze, powiem ci, ale rozumiesz, że oni mi tego surowo zabronili – wyrzuciła z siebie a ja słysząc „oni” zacząłem rozumieć, co się stało. Od początku tej rozmowy czułem się trochę jak psychoterapeuta a teraz dowiadywałem się o znamiennym zdarzeniu. Kontynuowała:

– Byłam na SB! Musiałam iść, bo dostałam wezwanie! Ty wiesz, że oni wszystko o mnie wiedzą! Rozumiesz? Oni wszystko w najdrobniejszych szczegółach wszystko wiedzą!

Dopytałem, co takiego o niej wiedzą. Dziewczyna odpowiedziała, że wiedzą wszystko o jej rodzinie, kto czym się zajmuje, że brat miał pewne kłopoty, że rodzice od lat starają się o większe mieszkanie i wiedzą nawet to, że niedawno zmieniła fryzurę. Mówiąc to wyglądała ma przerażoną, roztrzęsioną, niemal zaszczutą. Objawy chyba typowe dla osoby dotąd mającej wrażenie, że przez mało kogo jest zauważana i nagle odkrywającej, że jest permanentnie przez kogoś inwigilowana, że ktoś zna każdy jej ruch. Mi jednak ta sytuacja wydawała się na tyle prosta, że potrafiłem jej ją wyjaśnić:

– Spokojnie, nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Esbecja chce mieć swoje wtyczki w każdym środowisku, więc bez przerwy ich szuka. Wzywa różnych ludzi i chce na nich zrobić wrażenie swoją rzekomą omnipotencją. Zebrali trochę informacji na twój temat. W przypadku każdego człowieka jest to proste jak drut. Poprosili bezpieczniaków z twojego miasta o zwykłe, urzędowe informacje o twojej rodzinie. Mieli twoją fotografię sprzed roku czy dwóch, kiedy robiłaś zdjęcie do dowodu osobistego, i stąd wiedzą, że miałaś wtedy inną fryzurę. To nic niezwykłego, tyle wiedzą o każdym a chcieli na tobie zrobić wrażenie swojej wszechmocy. Co ci jeszcze mówili?

– Gadali ze mną prawie trzy godziny. Kilku, jeden najdłużej. Tłumaczył, że każde państwo o różnych sprawach musi wiedzieć. Że na Zachodzie też służby to robią, bo to normalna rzecz w każdym państwie. Mówili, że nie chodzi im o to, żeby komuś zrobić krzywdę, ale żeby różni nieodpowiedzialni młodzieńcy sami sobie krzywdy nie zrobili. Ich zdaniem sytuacja w Polsce jest dawno opanowana, że już nie muszą nikomu w żaden sposób zaszkodzić, bo i tak nikt już nie jest dla państwa groźny. Mówili, że wszystko całkowicie mają pod kontrolą, ale dmuchając na zimne, na wszelki wypadek, bo dodatkowe potwierdzenie dobrze im znanych informacji im nie zaszkodzi. No i że każdy obywatel Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej jest zobowiązany do wspierania organów, powołanych do dbania o bezpieczeństwo państwa, w którym żyje.

Wyjaśniłem jej, że to standardowe esbeckie kity i że nie istnieje żadne prawo, mogące kogokolwiek zmuszać do donosicielstwa. Dziewczyna wyraźnie się naszą rozmową uspokoiła. Na pytanie, czy coś podpisywała, odpowiadała wymijająco mówiąc, że „nie, nie będę z nimi współpracować”. W późniejszym czasie próbowałem z nią jeszcze o tym rozmawiać, ale zawsze już ucinała temat. Odpowiadała, że nigdy więcej nie miała ani wezwań ani spotkań. Nigdy też nie widziałem jej już w podobnych nerwach, jak tamtego dnia. Nigdy też nie widziałem jej w żadnych okolicznościach, przyciągających ludzi sympatyzujących z przeciwnikami reżimu. Bywając na spotkaniach z pisarzami niezbyt lubianymi przez władze czy na mszach świętych dla studentów nawet się rozglądałem, czy jej nie ma. Nigdy jej w takich miejscach nie widywałem. Przypuszczałem więc, że współpracy z bezpieką nie podjęła. Oznaczać to jednak mogło, że SB zdołała zwerbować innych studentów mojego roku. Tylko – których?

Wielu zapewne pamięta takich ludzi, o których chyba wszyscy wiedzieli, że są oni agentami SB. Któreś z podziemnych pism NZS-u Uniwersytetu Warszawskiego zamieściło nawet fotografię takiego szwędającego się po uczelni tajnego współpracownika bezpieki. W latach osiemdziesiątych na Uniwersytecie Wrocławskim takim studentem dość powszechnie znanym jako współpracownik SB był pewien łysawy facet o dość pospolitym nazwisku (nie wymienię, by nie rzucać ewentualnych podejrzeń na Bogu ducha winnych ludzi, którzy też je noszą). Pamiętam sporo takich sytuacji, w których np. staliśmy w kilkuosobowym gronie, oglądając książki drugiego obiegu, które ktoś właśnie oferował do sprzedaży. Człowiekiem przynoszącym takie książki najczęściej był student noszący rzadkie nazwisko, nazwijmy go „Apacz”. Kiedy np. „Apacz” sprzedawał książki a w pobliżu pojawiał się „on” – niepostrzeżenie wszystkie książki lądowały w plecaku a nasza grupka udawała, że pochyla się nad notatkami, skryptami, albo że opowiada sobie kawały. Po chwili „on” znikał za rogiem i wtedy z ulgą w głosie ktoś mówił: „W porządku, już poszedł”. Po czym proceder oglądania i sprzedaży zakazanej literatury ruszał od nowa. A wszyscy jego uczestnicy z wyrazem politowania na twarzach myśleli sobie: „Jakaż ta bezpieka głupia, takich głupich szpiclów tu nam wysyła a my i tak wszyscy ich znamy”. I oczywiście każdy z nas był zadowolony ze swej przenikliwości, usatysfakcjonowany swym małym „zwycięstwem nad bezpieką”, swoim „intelektualnym dominowaniem nad służbami reżimu”. Bo oczywiście to my byliśmy w tych rozgrywkach mądrzejsi, sprytniejsi, lepsi.

Kiedy w 1988 roku mieliśmy na uczelni strajk okupacyjny straż strajkowa tego powszechnie znanego agenta wyprosiła za drzwi. Pamiętam, jak bardzo wolnym krokiem oddalał się od drzwi. Na twarzy malował mu się wtedy wyraz jakby lekkiej pogardy czy politowania. Ten jego wyraz twarzy trochę mnie wtedy zastanowił i na długo został mi w pamięci. I jakoś nie udzielił mi się wówczas entuzjazm kolegów mówiących, że „zdekonspirowaliśmy esbeka, pozbyliśmy się go”. Gmach Wydziału Filologicznego pełen był wtedy studentów. Jedną z ważniejszych ról w tych wydarzeniach odgrywał „Apacz” – jeden z głównych dostawców drugoobiegowych książek, organizator spotkań z ludźmi opozycji, słynący z rozległych kontaktów w jej kręgach.

Po wielu latach Wojtek Sawicki, pracujący w Pionie Archiwalnym IPN-u, zadzwonił do mnie z informacją, że trafił na szczątkowe dokumenty dotyczące kogoś, kogo chyba znam. Okazało się z nich, że „Apacz” był agentem najbardziej elitarnego Inspektoratu Drugiego MSW. W dokumentach tzw. „workowych”, czyli już spakowanych w celu zniszczenia, ale jakimś przypadkiem ocalałych, nie zachowała się historia współpracy. A przynajmniej nie została dotąd odnaleziona. „Apacz” miał jednak aż dwa kryptonimy – „Kułak” oraz „Kulis”, co przemawia za długim okresem działania na rzecz SB. Zachowane kartki dokumentów wymieniają też oficera prowadzącego, którym był kapitan Krymuza, przez ludzi podziemia znany jako jeden z przeciwników najbardziej niebezpiecznych.

Nazwiska „Apacza” nie wymienię. Nosi je bardzo niewiele osób a pracy dla SB oddał się spośród nich zapewne tylko on jeden. On – przez lata przez tak wielu podziwiany jako wielki człowiek opozycji, przyjaciel powszechnie znanych bohaterów, niestrudzony dostawca wolnego słowa, nieustraszony bojownik. To on do ludzi, którym sprzedawał nielegalne książki wiele razy mówił: „uwaga, ten tajniak idzie”. W rzeczywistości znany wszystkim tajniak powołany był tylko i wyłącznie do tego, by swoją rozpoznawalnością dawać satysfakcję ludziom związanym z opozycja. By usypać ich czujność. Ta linia esbeków, którą reprezentował, nie była groźna. Naprawdę groźna była ta linia esbeków, którą reprezentował „Apacz”. A sądząc po ilościach tajnych współpracowników SB, od 1989 roku wypełniających kolejne kadencje sejmu, senatu, składy rządów, zarządy i redakcje największych mediów i inne strategiczne gremia to wnioskować można, że linia reprezentowana przez „Apacza” wcale nie była jeszcze tą najgroźniejszą.

Artur Adamski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content