5,9 C
Warszawa
piątek, 19 kwietnia, 2024

Europa zjednoczona po niemiecku – Artur Adamski

26,463FaniLubię

Wielka przestrzeń życiowa (lebensraum), jako przyrodzone prawo narodu niemieckiego po dojściu Hitlera do władzy, wcale nie była hasłem głośno artykułowanym. Pojęcie to pojawia się tylko na marginesie „Mein Kampf”. Polskich czytelników najgłośniejszej publikacji wodza III Rzeszy może też zaskoczyć, że wszystko, co pisze na temat Polaków, to uznanie dla waleczności naszego narodu. Hitler w swej książce stwierdza nawet, że zwyciężając zbrojnie na Górnym Śląsku i w Wielkopolsce, Polacy dowiedli swego prawa posiadania tych terytoriów.

Czym innym są głoszone hasła, a czym innym cele realizowanej polityki

Naziści, wybrani przez Niemców do rządzenia w roku 1933, mieli ambitne cele imperialne, ale nie ujawniali ich hasłami o „przestrzeni życiowej”. Gdyby postępowali tak głupio, w innych krajach zadziałałoby to alarmująco. A dbając o dobry PR, ubierając swoje rzeczywiste intencje w odpowiednie sława, zatrudniając Hugo Bossa do projektowania mundurów, a do kręcenia filmów Leni Riefenstahl, architekci ludobójstwa nie budzili lęku czy odrazy. Przeciwnie – umiejętne wyrażanie rzekomego umiłowania pokoju, pojednania i zbliżenia między narodami owocowało uznaniem a nawet fascynacją. Wśród laurów, jakimi nagrodzono Hitlera, był tytuł Człowieka Roku miesięcznika „Time”. Wódz III Rzeszy kandydował nawet do pokojowej Nagrody Nobla. Te i inne splendory nie spływały przecież na szefa NSDAP ani za plany zagarnięcia całego kontynentu, ani za zamiar rozpętania najkrwawszej z wojen. Potrafiący myśleć, rozumieli, że celem Niemiec jest zdominowanie Europy. Wraz z ogromną częścią polityków i intelektualistów ówczesnego świata tej zdolności jednak miał zbyt mało Komitet Noblowski przyjmujący kandydaturę Hitlera czy redakcja największego amerykańskiego tygodnika. Bajkami o pomyśle Hitlera na zjednoczoną Europę zachwycili się m.in. brytyjski król Edward VIII i belgijski przywódca Leon Degrelle. Nawet po brutalnych agresjach z roku 1939 i 1940 w wielu krajach nie brakowało gotowych do czynnego wspierania niemieckiej wersji zjednoczonej Europy. Do dywizji SS ochotniczo wstąpiło m.in. 40 tys. Holendrów, 20 tys. Belgów, po kilka tys. Norwegów i Duńczyków i nawet kilkuset obywateli neutralnej Szwecji. Około tysiąca esesmanów z (w szczytowym okresie dziesięciokrotnie liczniejszej) francuskiej dywizji Charlemagne jeszcze w ostatnich dniach wojny walczyło w obronie berlińskiej Kancelarii Rzeszy.

- Autopromocja - KLIKNIJ NA GRAFIKĘ-

Nie powinniśmy się więc dziwić, kiedy w dawnych książkach i gazetach przeczytamy o zjednoczonej Europie, do jakiej prowadzić miały hitlerowskie Niemcy. W te ideę wierzył nie tylko pięknoduch Diestl z „Młodych lwów” czy radca Zedniczek z „Pociągów pod specjalnym nadzorem” Bohumila Hrabala. We „wspólny europejski dom” pod niemieckim przywództwem uwierzyły miliony ofiar hitlerowskiej propagandy.

Polska znowu wszystko zepsuła

We wrześniu 1939 r. nie brakowało w Europie wściekłych na Polskę. Należał do nich jeden z najgłośniejszych pisarzy XX wieku, noblista Georg Bernard Shaw, który jeszcze w czasie zaciekłych walk w naszym kraju, na łamach londyńskiego „Timesa” wzywał, by wycofać się z jakichkolwiek propolskich gestów i natychmiast zawrzeć pokój z Niemcami. Swoim nieprzejednaniem Polska burzyła bowiem scenariusz akceptowany przez bardzo wielu Europejczyków. Przypomnijmy, że wcześniej nie tylko bez jednego wystrzału, ale często przy głośnym aplauzie Niemcy wchłonęły Austrię i okręg Kłajpedy, podporządkowały sobie Czechy i Słowację oraz pozyskały dla swych celów kilka innych państw. Wielu uważało, że gdyby tak samo zachowała się Polska, dalsze „jednoczenie” też mogłoby odbywa

się bez sięgania do armat. Scenariusz ten psuł samotny zbrojny opór Polski. Stworzył on w ówczesnej Europie nową jakość – był pierwszym rzeczywistym sprzeciwem na drodze budowy Europy wg niemieckich planów. A w konsekwencji polsko-francusko -brytyjskiego układu obronnego po trzech dniach wojny w Polsce spowodował formalny stan wojny Niemiec z mocarstwami zachodnimi. Zapał w podporządkowywaniu się Niemcom ciągle był jednak w Europie na tyle duży, że w roku 1940, w pierwszej godzinie niemieckiej inwazji, poddała się Hitlerowi Dania a po paru dniach Belgia i Holandia. Po krótkich walkach Paryż został ogłoszony miastem otwartym a zaraz potem Francja przeszła na stronę Niemiec. Pięć lat później pytany o powód takiej decyzji premier i zarazem marszałek Philippe Petain nie twierdził, że jemu też, jak wielu innym, spodobała się niemiecka koncepcja zjednoczenia Europy. Odpowiedział słowami, które przetłumaczyć można: „Pragnąłem oszczędzić Francji polonizacji”. Pojęcie to rozumiał jako konsekwentną eksterminację narodu niepodporządkowującego się niemieckiej wizji ładu Europy.

Jedno z pierwszych zdań, padających w drugim odcinku filmu pt. „Jak rozpętałem II wojnę światową”, złożone jest z przekleństw, miotanych przez francuskiego oficera pod adresem Polski, jego zdaniem winnej wybuchu wojny. Fabuła komedii Tadeusza Chmielewskiego jest oczywiście wymysłem scenarzysty. Jednak w latach, w których Kazimierz Sławiński pisał jej literacki pierwowzór, pretensje do nie chcącej się podporządkować i burzącej pokój Polski, były jeszcze powszechnie dobrze pamiętane.

Odwieczne niemieckie wyobrażenia

Można się spierać o to, czy w ogóle istnieją takie lub inne cechy narodowe. Każda wielka zbiorowość ma jednak własne wyobrażenie historii, swoją literaturę, nasycone określonymi przekonaniami narodowe baśnie i legendy. Według analogicznego wzorca formują one dziesiątki kolejnych pokoleń. Już w średniowieczu Niemcy roili o przyrodzonym sobie posłannictwie kulturtraegerów – nosicieli kultury, rzekomo powołanych do podporządkowania sobie całej Europy środkowej i środkowo-wschodniej. Brednie te na parę stuleci ucichły, gdy centrum kontynentu wypełniła potężna Rzeczpospolita. Odżyły wraz z ekspansją agresywnego pasożyta, jakim było królestwo Prus. Wcielało ono w życie programy wynaradawiania, germanizacji, doktryny wielkiego obszaru, a pod postacią Cesarstwa Niemieckiego – Kulturkampfu, hakaty, rugów pruskich (czyli wypędzania Polaków). W XIX w., w porozumieniu z zaborcą rosyjskim, Niemcy realizowały program skolonizowania także obszarów między Wisłą a Bugiem. Osadnicy finansowani z budżetu Rzeszy mieli stać się elitą rdzennie polskich prowincji, w których Polacy zostaliby sprowadzeni do roli parobków (w finale „Placówki” Bolesława Prusa taką ofertę od niemieckich przybyszów otrzymuje przyciśnięty do muru Józef Ślimak). Każdą polską inicjatywę gospodarczą powstrzymać natomiast miała subsydiowana niemiecka konkurencja. Program ten w roku 1915 zyskał kształt doktryny Mitteleuropa. Załamanie się planu opanowania kontynentu drogą wojny błyskawicznej popchnęło bowiem Berlin do zamiaru utworzenia kilku małych, formalnie autonomicznych państw. Ich wspólną cechą miało być polityczne uzależnienie od Niemiec i posiadanie przez nie wyłącznie tzw. gospodarek komplementarnych, czyli będących jedynie surowcowym zapleczem gospodarki niemieckiej.

Mitteleuropa w praktyce

Nie mogąc w roku 1918 zapobiec odrodzeniu się naszego państwa tak długo, jak to było możliwe, okupujący Polskę Niemcy na skalę totalną dokonywali grabieży i aktów sabotażu. Zdołali wywieźć dziesiątki tysięcy maszyn i silników elektrycznych, niemal cały tabor kolejowy, kradzione wagony wypełniali wszystkim, co stanowiło jakąkolwiek wartość (sławne były np. kości, masowo zabieranych z rzeźni, z których można było wyprodukować nawozy). Gdyby nie błyskawiczny import ze Stanów Zjednoczonych zagrabienie do cna zasobów zboża uniemożliwiłyby nawet pilny zasiew i wkrótce zakończyłyby się wielkim głodem. Po przetrwaniu nie tylko kataklizmu świetnie zorganizowanego niemieckiego złodziejstwa, ale i zwycięstwie w wojnie z Rosją bolszewicką Berlin postanowił złamać polską gospodarkę drogą wojny celnej. Kontrolując, wraz z równie nieprzyjazną Czechosłowacją, wszystkie granice na zachodzie, północy i południu (od wschodu współdziałali w tym bolszewicy), nieposiadającą żadnego portu Polskę zniszczyć miały cła niemal uniemożliwiające zagraniczną wymianę handlową. Z tej wojny celnej Polska wyszła jednak zwycięzko. Dążenie do sprowadzenie naszego kraju do zagłębia surowców i prefabrykatów zostało przerwane tym bardziej, że po dojściu do władzy w roku 1933 Hitler doprowadził do poprawy stosunków z Polską. Zaognił je dopiero w roku 1939, po ostatecznym odrzuceniu przez Warszawę oferty wpisania się w niemieckie plany.

O tym, jak trwałe są niemieckie poglądy na rolę, miejsce i pożądany rozmiar Polski przekonaliśmy się natychmiast, jak tylko w roku 1989 nasz kraj zaczął wracać do roli samodzielnego podmiotu politycznego. Nie zapominajmy, że do końca roku 1990 absolutnie wszystkie atlasy i mapy (włącznie z zawartymi w podręcznikach szkolnych, folderach linii lotniczych, biur podróży itp.) przedstawiały Polskę tylko i wyłącznie w jednych granicach. Na zachodzie, północy i południu wyrysowane one były według ich stanu sprzed II wojny światowej, na wschodzie – po aneksjach, dokonanych przez Stalina. Innych map do końca 1990 roku w RFN (a także w Austrii) nie drukowano. Takimi posługiwano się w Bundestagu, którego główną reprezentacyjną salę jeszcze w późnych latach siedemdziesiątych zdobiła mapa Niemiec z granicami z 1938 roku. Przy takich też granicach kanclerz Helmut Kohl jeszcze 30 lat temu upierał się bardzo stanowczo. Ugiął się dopiero w wyniku nacisku przedstawicieli zwycięskich mocarstw na Konferencji Dwa Plus Cztery (głównie Margaret Thatcher i Georga Busha). Skutkiem tego wszystkie niemieckie źródła utrzymują, że obecna granica polsko-niemiecka jest bardzo świeżej daty. Według oficjalnego stanowiska Niemiec wyznaczona ona została dopiero 14 listopada 1990. Istotę polityki RFN w latach dziewięćdziesiątych zawrzeć można w słowach „Jednoczymy się tylko my, a inni – niech dzielą się jak najbardziej”. Wiedząc, że trudno zapanować nad silnymi państwami, a najłatwiej nad planktonem, uczyniły wszystko, by podzieliła się Czechosłowacja a następnie dezintegracji uległa Jugosławia. Nie ustają też w dążeniach do narzucenia innym państwom formuły federacyjnej, w których regiony mają odgrywać rolę większą od ich władzy centralnej. „Zaprzyjaźnione” z Niemcami partie polityczne, wraz z proniemieckimi mediami, stowarzyszeniami, ośrodkami kultury forsują taki model państwowości pomimo tego, że np. Polska jest państwem z całej swej istoty, historii i tradycji – unitarnym. Narzucenie jednak całkowicie obcego kształtu federacyjnego otworzyłoby jednak przed odwieczną niemiecką zaborczością perspektywę przyciągania do swego państwa cudzych regionów. Perspektywę tym bardziej prawdopodobną, gdyby poszczególnym regionom udało się uzyskać status autonomiczny. Podobnie mogłoby się zdarzyć w przypadku dezintegracji Unii Europejskiej. Mógłby się wtedy pojawić argument: „Weszliście jako monolityczne państwo, ale to już przeszłość – jesteście teraz złożeni z regionów, z których każdy ma prawo wybierać własną przyszłość”. Doświadczając dzisiejszego tempa, kierunków ewolucji i skali łamania traktatów przez organy Unii Europejskiej, powinniśmy się liczyć i z ewentualnością pojawienia się takich zagrożeń.

Czy cokolwiek jest inaczej?

W ramach uruchomionej w 1989 roku prywatyzacji niemiecki kapitał wykupił wszystkie polskie przedsiębiorstwa bardziej zaawansowane technologicznie, posiadające własne ośrodki projektowe lub badawcze, dysponujące potencjałem rozwoju. W ogromnej większości przypadków były to przejęcia o charakterze likwidacyjnym lub degradacyjnym, skutkiem czego w miejscach zakładów w rodzaju wrocławskiego Elwro powstawały jedynie hurtownie z gotowymi produktami niemieckimi. Własne fabryki ustąpiły miejsca montowniom, należącym do obcych właścicieli, w których ścieżka awansu polskich pracowników zaczynała się i kończyła na stanowisku wkręcania śrubek. Z czasem Polska stała się znaczącym dostawcą części dla przemysłu samochodowego, ale żadnemu z polskich producentów nie było dane stać się wytwórcą wyrobów gotowych, konsumujących zysk wartości dodanej i budujących własną markę. Po wejściu do Unii Europejskiej okazało się, że polskie zakłady nie mogą skorzystać z żadnej formy pomocy, podczas gdy niemieckie tej samej branży – jak najbardziej tak. Stocznie niemieckie korzystają z hojnych dotacji, podczas gdy polskie zostały przeznaczone do likwidacji. Odwieczna zasada eliminowania wszystkiego, co mogłoby stanowić konkurencję dla firm niemieckich, realizowana jest więc dzisiaj przez urzędników Unii Europejskiej. Dla RFN było ciężkim szokiem dojście do władzy w Polsce sił politycznych nie mających zwyczaju oddawania żywotnych interesów swojego kraju w zamian za poklepanie po plecach czy lukratywny urząd. Na przykład na zamykanie niemieckiego rynku dla polskich traktorów premier Morawiecki potrafił zareagować odwołaniem się do obowiązujących w UE regulacji. Dopuszczenie do konkurowania w większej skali wyrobów polskiego przemysłu z produktami niemieckimi jest dla wielu sąsiadów zza Odry czymś niebywałym. Po takim złamaniu doktryny, której głośno nikt nie werbalizuje, ale którą każdy uważa za oczywistość, przyszedł wstrząs jeszcze większy. Było nim przejęcie przez polski kapitał największego w Niemczech producenta naczep ciągników siodłowych (czyli wielkich ciężarówek). Macherom niemieckiego biznesu zaczęło spędzać sen z powiek konsolidowanie polskich przedsiębiorstw. Oznacza to bowiem, że polskie firmy przestają być „drobnicą”, z łatwością przejmowaną przez Niemców. Awansując do wyższej ligi, przedsiębiorstwa o odpowiedniej skali stają się nie tylko groźnymi konkurentami, ale same zyskują zdolność przejmowania mniejszych podmiotów gospodarczych, także z terenu RFN. Równocześnie wzrost płac realnych oraz świadczenia w rodzaju 500 plus okazały się ciosem dla niemieckiego rolnictwa. Od dziesięcioleci w dużej mierze stało ono na pracy tanich polskich robotników sezonowych, dla których zatrudnianie się w Niemczech przestało być opłacalne. A „ubogacający kulturowo” islamscy przybysze jak dotąd nie chcą zastąpić polskich gastarbeiterów. Bez wątpienia Berlin bardzo liczył na to, że w ostatnich wyborach Polacy odsuną od władzy formację tak bardzo niewygodną dla niemieckich interesów. Polskojęzyczne niemieckie media włożyły wiele wysiłku na rzecz takiego rozstrzygnięcia. Jednak Polacy znów dali Prawu i Sprawiedliwości większość w sejmie a fotel prezydenta ponownie oddali Andrzejowi Dudzie. W związku z tym, że rezultatu nie przyniosły ani medialna furia, permanentne szczucie na forum UE, wystąpienia działających w Polsce licznych proniemieckich polityków, ani też awantury uliczne – Niemcy sięgnęły do broni, jaką niemiecka wiceprzewodnicząca Parlamentu Europejskiego nie zawahała się nazwać „zagłodzeniem Polski”. Tę metodę degradowania i podporządkowywania Polski Niemcy praktykowały już wielokrotnie. Tym razem nie dysponują okupującymi nasz kraj wielotysięcznymi szwadronami śmierci, więc zagłodzenie ma polegać na odebraniu należnych Polsce środków z budżetu Unii Europejskiej. Sytuacja ta jest kolejnym dobitnym dowodem na to, że równoprawne stosunki Niemiec z Polską to jest coś, co w mentalności niemieckich elit politycznych pomieścić się nie może. Unia równych praw okazuje się fikcją, daltego stoimy dziś przed dylematem, czy chcemy i czy może być dla nas korzystne funkcjonowanie w Unii równych i równiejszych.

Czy Niemcy są zdolne do innego myślenia?

Nad tym, czy dzisiejsze Niemcy mogą mieć intencje inne od tych, jakie przez dziesiątki pokoleń poznaliśmy dogłębnie i do bólu, proponuję zacząć się zastanawiać nie wcześniej, niż po wypłacie należnych Polsce reparacji i zwrocie wywiezionych do Niemiec dzieł sztuki. Pamiętajmy, że ich dalece niepełna lista to ponad pół miliona pozycji, a jeszcze w czasach wojny nasze państwo podziemne sformułowało rozwiązanie na okoliczność, „gdyby się coś Niemcom zawieruszyło”. W każdym takim przypadku Polska powinna otrzymać ekwiwalent w postaci podobnej wartości dzieła sztuki ze zbiorów niemieckich. Wszystko wskazuje jednak na to, że do takiego myślenia Niemcy ciągle są organicznie niezdolne. Kiedy przed kilkunastu laty w Polsce odnaleziono zabytkowe archiwum tzw. „Berlinki” w publicznym wystąpieniu ambasador RFN nie przebierał w słowach żądając od polskich władz „natychmiastowego zwrotu niemieckiej własności”. A butne niemal okrzyki przedstawiciela Niemiec stały przecież w całkowitej sprzeczności z międzynarodowym prawem, według którego „Berlinka” to ewidentny przykład mienia porzuconego (taka była jej historia), stąd niepodlegająca zwrotowi! Czerwonemu jak burak (dosłownie tak wygląda na nagranym wystąpieniu) przez myśl zapewne nie przeszło, że to Polsce coś od Niemiec się należy. Kali z Sienkiewiczowskiego „W pustyni i w puszczy” w porównaniu z przedstawicielami państwa niemieckiego mógłby uchodzić za etyczny wzór pojmowania sprawiedliwości. Reakcją na sprawę należnych Polsce reparacji bywa stwierdzenie, że „przecież przyjęliśmy Polskę do Unii Europejskiej”. Zupełnie tak, jakby z naszego członkostwa Niemcy nie wyciągnęły korzyści niewspółmiernie większych od naszych. Trudno też zapomnieć historie takie, jak odszkodowania, po kilkudziesięciu latach przyznane garstce jeszcze żyjących więźniów niemieckich obozów i ofiar niewolniczej pracy. W przeliczeniu na dni zaznanej gehenny ich wartość często ograniczała się do kilku fenigów, a całe to „zadośćuczynienie” było w RFN nazywane „pomocą humanitarną”.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że miał rację prof. Feliks Koneczny w swym dziele pt. „O wielości cywilizacji” w ogóle nie zaliczający Niemiec do kręgu europejskiego. Zdaniem wielkiego historiozofa od zarania dziejów po czasy współczesne stanowczo w zbyt wielkim stopniu swój rozwój niezmiennie opierają one na podboju, grabieży i eksploatowaniu każdego, koło zdołają zdominować. Kontynent z takim hegemonem może więc być tylko Europą w znaczeniu geograficznym. W sensie cywilizacyjnym Europą nie będzie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię

Powiązane artykuły

Pozostańmy w kontakcie

26,463FaniLubię
274SubskrybującySubskrybuj
- Reklama -spot_img

Najnowsze Artykuły

Skip to content