Krzysztof Gulbinowicz trafił w Bieszczady trafił pod koniec lat 70. Wówczas, w końcowej dekadzie Gierka, ten region był azylem dla ludzi, których socjalizm „rosnący w siłę”, mocno uwierał. Zresztą, ten region od zawsze przyciągał wszelkiej maści „grzeszników”. A kiedy II wojna światowa i okres powojenny przyniosły zakaz osiedlania się mieszkającej tu od wieków polsko-rusińsko-żydowskiej społeczności, zniknął ten barwny świat.
W „Okruchach pękniętego dzbana” (Ogniwo, Wrocław 1989) Gulbinowicz pisał: „Ileż radości miał lud, który potrafił stworzyć te dzieła! Ile okrucieństwa ci, którzy pozbawili to wszystko życia!”. O zawirowaniach i okrucieństwie tamtych lat, Gulbinowicz słyszy od Witii w niewielkiej osadzie Lutowiska. Witia wytacza się z knajpy: „Podnosi w górę dłoń i śpiewa…. pieśń o wolnej Ukrainie, śpiewa i tańczy. W końcu zatacza się i pada. – Nie wierz nikomu, że to myśmy tylko mordowali. To nie było tak, to było inaczej. Oni też nie byli lepsi. Po czym następuje opis tragedii ukraińskiej rodziny – zastrzelenie ojca pod stodołą, który nie chciał oddać swojej harmoszki, potem zgwałcenie matki i żony Witii.
Droga Gulbinowicza w Bieszczady wiodła przez Lubiąż. W tej niewielkiej miejscowości leżącej niedaleko Wrocławia, mieści się „psychiatryk”. W latach 70. był jednym z nielicznych ośrodków, w którym leczono narkomanów. Oddziałem kierował dr Zbigniew Thille, którego nowatorskie metody, przywiezione z zagranicznych (przede wszystkim z holenderskich) ośrodków, były novum w PRL. Thille rozumiał, że wśród tych zagubionych ludzi, są osoby wartościowe, których warto ratować. Jego metoda, nazwana free clinic, polegała na zastąpieniu chemicznych medykamentów systemem nagród za wytrwałość i fizyczną pracę. Do Lubiąża zapraszano aktorów, piosenkarzy, pokazywano uzależnionym, że potrzebny jest wysiłek, aby później zbierać owoce swojej wytrwałości. Do narkomanów mogli przyjeżdżać ich krewni i znajomi. Miało to także złe strony – przyjezdni czasami przywozili „kompot”, którym szprycowali się inni, także miejscowa młodzież. Wkrótce okolice Lubiąża, Brzegu Dolnego i Wołowa stały się „zagłębiem narkomanów”. Miejscowa władza informowała o tym „górę”, a ta wykorzystywała te informacje jako pretekst do usunięcia doktora.. Jego metody zaczęły „przeszkadzać” czynnikom rządzącym, więc awansowały doktora do ministerstwa. Tylko w ten sposób można było oderwać go od swoich pacjentów. Tam, wśród niekończących się walk koteryjnych, tracił siły. Spalał się z dnia na dzień, aż w końcu znaleziono go martwego. Nie jest do końca pewne, czy śmierć była spowodowana zawałem serca, jak podano oficjalnie, czy został „uciszony” przez esbecję, jak twierdziła jego gospodyni.
Schedę po dr Thille w Lubiążu przejął psycholog Wiesław Fiszer. Jego częstym gościem był Wieńczysław Nowacki, który od 1973 roku przebywał w Bieszczadach. Wcześniej, zanim tam trafił mieszkał w Zawiści na Opolszczyźnie. Prowadził tam otwarty dom dla narkomanów, a także dla ludzi, którzy szukali swojej życiowej drogi. Nowacki poznał w Bieszczadach Dmyszewicza, wrocławskiego plastyka, który na początku lat 70. trafił w Bieszczady i zatrzymał się na Przysłupie Caryńskim. Prowadził budowę schroniska warszawskiej „polibudy”. Jemu także zależało na odmienieniu losów uzależnionych. Kiedy na Caryńskie przybywało coraz więcej długowłosych, niedomytych młodych ludzi, rozeszła się wieść o hipisowskiej komunie. By zarobić na utrzymanie, Nowacki najął się do wypasu owiec. Założył Wolne Stowarzyszenie Zbieraczy Runa Leśnego, aby milicja nie mogła mu zarzucić, że nigdzie nie pracuje. W tej hipisowskiej komunie przez pewien czas mieszkała Kora, jeszcze przed powstaniem zespołu „Manam”. W 1980 roku Nowacki włączył się w działania Solidarności. Był jednym z organizatorów strajku chłopskiego zakończonego podpisaniem porozumień w Rzeszowie i Ustrzykach.
Krzysztof Gulbinowicz kontaktował się z wrocławskimi hipisami, interesowały go także metody dr Thille’a. Spodobał mu się klimat panujący w lecznicy, postanowił pomagać uzależnionym. Wraz z innymi, pojechał w Bieszczady. Opisał losy ludzi, którzy trafili tu, by szukać swojej wolności.
„Jestem już starym człowiekiem, nie pamiętam więc dokładnie dat, faktów i ludzi, którzy wpłynęli na koleje mego losu. Faktem jest, że mając 50 lat wyszedłem pewnego dnia do pracy, poszedłem na dworzec, kupiłem bilet kolejowy i nikomu nic nie mówiąc, wyjechałem do Przemyśla.
Nie marnowałem życia. Uszczelniłem chatkę po smolarzach, w której od tej pory mogłem mieszkać nawet zimą. Nauczyłem się łowić ryby, zbierać grzyby, jagody, brusznicę. Niebawem też uznano mnie w okolicy za najlepszego zbieracza jelenich rogów. Po latach twórczych poszukiwań, odkryłem w sobie duszę i osobowość artysty”.
Zdzisław Rados, nazywany był „Jagodowym Królem Gór”. W Bieszczady przyjechał z Milanówka, gdzie skończył mu się pomysł na życie. Rodzina początkowo go szukała, później zrezygnowała. Dopiero po dziesięciu latach odnalazła go córka.
Kiedy Rados zbudował z drewna brzozowego szałas, milicjanci go spalili a jego samego oskarżyli o pasożytniczy tryb życia, Rados tak odpisał na wyrok kolegium ds wykroczeń: „Mam 55 lat, walczyłem w II wojnie światowej, przeszedłem dwa obozy koncentracyjne, byłem na robotach. Dowodu nie posiadam, o rentę nie staram się, karany nie byłem. Jeśli piję, to na swój koszt i nikomu nie wadzę. Źródłem mojego utrzymania jest rzeźbienie i zbiór runa leśnego. To naprawdę dziwne, że te zajęcia zostały uznane za pasożytnictwo”.
Rados chętnie rozmawiał z przyjezdnymi i opowiadał czasami niestworzone historie. Szczególnie, gdy na stole pojawiała się butelka czegoś mocniejszego, najlepiej wytrawnego wina. Nie przywiązywał wagi do swego ubioru. Brodaty, w kapeluszu, gumowcach z nieodłącznym kosturem, zwanym „radosówką”. Przypominał wędrownego dziada, który szuka okazji do wypicia. Po stracie szałasu zajął drewnianą połemkowską chałupę w Cisnej. Mieszkał tam z psem, Zakapiorem. Spał, jak sam mówił, w metalowym łóżku należącym do Aleksandra hr. Fredry. Czasami wraz z nim pomieszkiwali inni „bieszczadzcy zakapiorzy”. Jeden z nich, Janusz Zubow, potężny chłop, który nadużywał alkoholu, został przez Radosa z chałupy „wyproszony”, gdyż stawał się agresywny, gdy sobie popił. Powiedział wtedy: „Muszę zerwać z alkoholizmem, bo znudził mnie banał codziennego budzenia się w rowie”. Pomieszkiwał to tu to tam, w końcu trafił do parku konnego w Majadanie, gdzie zmarł 10 listopada 2000 roku. Przeżył Radosa o cztery lata. Po Radosie pozostały rzeźbione laski wędrowne, zwane „radoskami”. Teraz wiele takich „radosek” sprzedaje się przyjezdnym w Bieszczadzie, chociaż to tylko podróbki tamtych, oryginalnych, stworzonych rękami Zdzicha.
Kompanem Radosa był także Johan von Cudzich. Gulbinowicz tak ich wspomina: „Razem ze Starym Zdzichem tworzą barwną i nieodłączną parę. Miłość ta, mimo wielu wstrząsów i urazów, przetrwała wiele lat i jeszcze więcej dramatycznych prób. Nieskończoną ilość razy Johan wpuszczał Starego Zdzicha w maliny, okradał go i upadlał. Nieskończoną ilość razy Stary przeklinał dzień, w którym spotkał Cudzicha i tyleż samo, a może i więcej razy wzdychał za nim, jak wzdycha się nad własnym losem: z odrobiną odrazy i przywiązania zarazem”.
„Schroniskio Łopiennik stało na szczycie góry o tej samej nazwie. Nie było tam elektrycznego światła, a wodę dowożono beczkowozami. Swoje smutne ballady grywał na Łopienniku Jan Krzysztof Kelus, plebejskie songi wyśpiewywał Jacek Kleyff. I tylko niekiedy jak szpak pod płotem chodził wokół domu tajniak”.
Na początku lat 70. pojawiła się myśl, by ochronić Bieszczady przed zalewem turystów, a jednocześnie przywrócić do życia zabytki, niszczone i dewastowane przez lokalna władzę. W 1972 roku w Tygodniku Studenckim „Politechnik” pojawiły się artykuły, by obszar od Komańczy po Terkę uznać za ścisły rezerwat, z wyłączeniem uprawiania turystyki pieszej i konnej. Po opublikowaniu tych materiałów esbecja w Rzeszowie założyła sprawę o kryptonimie „Marzyciele”. Jednym z owych „marzycieli” był Olgierd Łotoczko, historyk sztuki, który kierował schroniskiem, a raczej studencką kolibą na Łopienniku. Za własne pieniądze remontował stare cerkwie, chciał też założyć skansen na wolnym powietrzu w Łopienniku. Uzyskał akceptację władz centralnych, ale lokalne władze ostro się temu sprzeciwiły. Esbecja szukała haków, blokowała w różny sposób realizację projektu. Oficjalnie wyrażano obawy przed odrodzeniem się nacjonalizmu ukraińskiego na tym terenie. W 1974 roku schronisko na Łopienniku zostało zamknięte przez sanepid z powodu braku wody.
We wrześniu 1976 roku Łotoczko wybrał się w Hindukusz i tam zginął podczas przeprawy przez rzekę Kunhar. Inna była historia schroniska na Otrycie: „Na stanowisko kierownika schroniska wyniosła Bila jego osobowość. Miał duszę sienkiewiczowskiego szlachciury – sarmaty, co to dobrze pić i zjeść lubi. Bila wyłoniły lata 70., skasowały lata 80”.
Projekt „Chaty Socjologa” na Otrycie wyłonił się wśród studentów socjologii Uniwersytetu Warszawskiego na początku lat 70. Początkowo ton nadawali studenci o określonej, skomunizowanej orientacji politycznej. Po pewnym czasie >>czerwony Otryt<< przyjmował osoby o innych poglądach. Przyjeżdżali tu Ludwik Dorn, Jadwiga Staniszkis, Jerzy Strzelecki. Dom pracy twórczej, jak nazywano Otryt, gościł także kontemplujących studentów z NRD. Jednym z nich był Wolfgang Templin. Na ile te „kontemplacje” gości z NRD były rzeczywiste, a na ile byli to informatorzy Stasi, to już inna sprawa. Esbecja miejscowa także szukała możliwości dotarcia do ludzi, którzy zasiedlili Otryt. Jeden z nich, posługujący się kryptonimem J-20 informował o rozkładzie pomieszczeń schroniska, jego wymiarach, no i o osobach tam przebywających. O Bilu-Ptaszniku Gulbinowicz pisał: „Jest społecznym opiekunem przyrody. Pod jego rządami chata zapełniła się dziełami sztuki, wychodzącymi zarówno spod jego ręki, jak i innych domorosłych artystów, których Otryt zawsze przyciagał – rzeźbami w piaskowcu, drewnie, rysunkami, obrazami, wyrobami kowalskimi”. Ptasznik był wielkim oryginałem – jeździł konno, hodował kozy i króliki, przygarniał bezpańskie zwierzęta, swego osła nazwał Hermaszewski. Nieopodal Trohańca miał ukrytego mausera, z którego czasami kłusował. Naboje kupował od … milicjantów z miejscowego posterunku. W stanie wojennym ktoś doniósł na niego, że ma broń. Przesiedział kilka lat w więzieniu. Po wyjściu na wolność stracił swoją dawną osobowość. „Bil bez Otrytu stał się jednym z milionów facetów zapełniających knajpy PRL-u”.
Bieszczadzki wątek życia Krzysztofa Gulbinowicza był szczęśliwszy niż inne okresy w jego życiu:
„I jeżeli później zbieranie jagód stało się walką o życie, jeżeli też ta walka zmieniła nas bezpowrotnie, bo przecież trudno być tym samym człowiekiem, gdy spalą ci dom, wtrącą do więzienia, biją, kopią w brzuch, ciągną za włosy – tak przepoczwarzyliśmy się mimochodem z pasterzy w antykomunistów, to przecież nie zmienia to faktu, że tam czułem się człowiekiem… I tylko tam…”