Płacząca Federica Mogherini – od 2016 r. nieformalnie minister spraw zagranicznych UE – stała się symbolem bezsilności europejskiej. Tymczasem Erdogan, który już od dłuższego czasu „wykreślił” Europę ze swej agendy próbuje „rozpychać” się w śródziemnomorskiej przestrzeni głównie kosztem Syrii i Iraku oraz na morzu i greckich wyspach. Powodem mają być niezbadane do końca złoża gazu ziemnego na dnie morskim. Turcja poczuła się wykluczona z dealów, jakie zawarły między sobą Grecja, Cypr, Izrael i Egipt, które zaprosiły do uczestnictwa w badaniach i przyszłym wydobyciu potężne firmy międzynarodowe: amerykańską ExxonMobil i francuską Total.
Inną z przyczyną jest pojawiająca się od jakiegoś czasu tendencja powrotu Turcji do świetności potężnego imperium ottomańskiego panującego na Bliskim Wschodzie i Europie płd.-wsch. Od połowy XV do początków XIX w., ogromną rolę odgrywa w tej wizji ambicja Tayipa Erdogana, który od wielu lat konsekwentnie umacniał swą pozycję w państwie, stosując często w wewnętrznej polityce niedemokratyczne środki. Największym wrogiem dla Erdogana w pełnieniu niemal absolutnej władzy była silna armia turecka, strażniczka kemalowskiego laickiego państwa. Erdoganowi udało się wykorzystać przy tym dziwnie nieudolną próbę puczu wojskowego z 2016 r. Stosując wydalenia i aresztowania, wymienił kadrę oficerską i wymusił podległość armii. Turcja oczywiście nie musi liczyć się z drżącą ze strachu przed ponownymi falami uchodźców Europą, mając za partnerów dialogu największe mocarstwa świata USA, Rosję i Chiny. Jednak nawet pewna siebie i silna militarnie Turcja staje wobec wielu zagrożeń, których się nie spodziewała.
Po pierwsze zaczęła być postrzegana jako kraj nieprzestrzegający norm międzynarodowych, podważający najważniejsze instytucje, jak Trybunał w Hadze oraz łamiący funkcjonujące dotąd układy, np. traktat z Lozanny z 1923 r. Również nie uznaje umowy z kadłubkowym rządem libijskim o wyznaczeniu granicy morskiej. Turcja w basenie Morza Śródziemnego musi się liczyć nie tylko z Izraelem, z którym od dawna ma bardzo złe stosunki, ale też z Egiptem bardzo wzmocnionym wojskowo w ostatnich latach i bardzo wrogo nastawionym wobec Turcji z powodu popierania przez nią Bractwa Muzułmańskiego największego wewnętrznego przeciwnika wojskowej władzy w Kairze. W odpowiedzi na umowę turecką-libijską grecki rząd zawarł podobną umowę z rządem prezydenta Sisi wyznaczającą granicę morską między dwoma krajami.
Z przywódców europejskich prezydent Francji Macron najostrzej wypowiada się o działaniach Turcji. Francja ma swoje interesy w Libii i wspiera mocno Cypr i Grecję w konflikcie z Turcją. Jednakże największą porażką Erdogana było zablokowanie przez Grecję pod koniec lutego br. rzeszy emigrantów nad rzeką Evros kierowanej i instruowanej przez tureckie służby. Ten szantaż uchodźczy dzięki zdecydowanej i szybkiej decyzji rządu greckiego został unicestwiony i jednocześnie ukazał cynizm Turków traktujących instrumentalnie problem nielegalnych emigrantów. Ostatnie prowokacje Turcji na Morzu Śródziemnym przy udziale pływającej platformy wiertniczej Orus Reis, eskortowanej przez jednostki tureckiej marynarki wojennej mogą rzeczywiście doprowadzić do „gorącego” epizodu, którego nikt włącznie z Turcją nie chce. Grecja już wcześniej uprzedziła wszystkich swych rozmówców w tym USA i kraje Unii Europejskiej iż jest gotowa na militarną odpowiedź w razie konkretnego zdarzenia naruszającego jej suwerenność. Zabrzmiało to bardzo poważnie i raczej nie ma w tym ultimatum miejsca na dyplomatyczny bleff. Dziesięciomilionowa Grecja jest od dawna ze względu na swoje sąsiedztwo dobrze uzbrojona, ma silniejszą od tureckiej marynarkę wojenną, wydaje podobnie jak Polska ponad 2 proc. PKB na zbrojenia i utrzymuje powszechny obowiązek służby wojskowej. Dlatego Turcja traktuje poważnie zapowiedzi greckiego rządu, choć oficjalnie je lekceważy.
W kontekście dynamicznej sytuacji w tym rejonie i tureckiej polityki chciałbym krótko odnieść do artykułu. Michała Mońki z poprzedniego numeru gazety Obywatelskiej zatytułowanego „Stambuł. Muzeum Ayasofya meczetem”. Artykuł jak i inne teksty pana Michała świetny, logiczny z mocną konkluzją. I właśnie z tą konkluzją mam pewien problem. Przypomnę: „Polska idzie w stronę Zachodu. Zbolszewizowane grupy pod tęczowymi sztandarami profanują świątynie, symbole chrześcijańskie i narodowe, obrażają i biją wyznawców Jezusa”.
I tu uwaga: „Czy zatem ja, chrześcijanin, mam się martwić, że w dalekim Stambule muzeum Hagia Sophia stało się żywym meczetem Ayasofya?”.
Panie Michale, wszystko co Pan napisał o historii powstania Hagia Sophia, upadku Konstantynopola, o zamianie świątyni w meczet, a później dzięki Ataturkowi w muzeum, o szacunku w Koranie dla Jezusa i Marii Matki Boskiej, to prawda. Bolesną prawdą jest też to, co dzieje się współcześnie na Zachodzie i to co pan pisze o bolszewizacji Europy pod niby-tęczowymi sztandarami. Jednak obawiam się, że intencje Erdogana i władz tureckich nie odzwierciedlają pańskiego, i mojego też, rozgoryczenia i wręcz wstrętu do niektórych trendów współczesnej cywilizacji. Jednak wielu ludzi i nie tylko prawosławnych jak tu w Grecji, odbiera zamianę muzeum w meczet jako polityczną prowokację wymierzoną w jeden z najcenniejszych symboli chrześcijaństwa. I nie wiąże tego, zresztą tak jak i Erdogan, z dekadencją i bezideowością Europy.
A tymczasem dosłownie kilka dni temu następny światowej sławy zabytek kościół św. Zbawiciela w Konstantynopolu zwany inaczej Chora funkcjonujący podobnie jak Hagia Sophia z rozkazu Kemala Ataturka jako muzeum zostanie zamienione w meczet. I to na mocy decyzji Erdogana poprzedzonej oczywiście odpowiednią decyzją sądową.