Pandemia? Raczej wirus globalnie implementowany – Waldemar Żyszkiewicz

Patogen mocno zaraźliwy, ale niespecjalnie zabójczy. Ludzie przestają już wierzyć w zadekretowaną pandemię.

0
774

Od pół roku mieszkańcy naszego globu żyją w stanie podwyższonej niepewności. Pierwotny, mocny lęk przed nieznanym zagrożeniem ustępuje coraz częstszej konfuzji, spowodowanej nie tyle ogłoszoną pandemią, ile brakiem rzetelnej oceny stanu, w jakim po ataku wirusa SARS-CoV-2 znalazł się naprawdę gatunek homo sapiens.

Pierwsze uderzenie zarazy, zwłaszcza w sugestywnych przekazach mejnstrimowych mediów, czyli głównie wymowne obrazy z Chin kontynentalnych, mocno przeraziło setki milionów ludzi i wywołało zadziwiająco analogiczne działania władz państwowych. Prawie wszędzie, bo jednak znalazło się w Europie kilka wyjątków: Wielka Brytania, Szwecja, Białoruś.

Białoruś, mimo tyleż odruchowej co nierozumnej postawy świata zachodniego wobec Aleksandra Łukaszenki, wytrwała przy swym odmiennym paradygmacie reakcji wobec epidemicznego zagrożenia. Sposób traktowania zarazy na Wyspach zmienił się wkrótce po tym, jak jednym z poszkodowanych został premier Boris Johnson.

Z najmniejszym stopniem zrozumienia spotkała się jednak postawa władz Szwecji i naczelnego epidemiologa tego kraju Andersa Tegnella. Dziś trudno jeszcze ocenić realne skutki rezygnacji z lockdownu, bo relatywnie wyższa w pewnym okresie śmiertelność szwedzkich ofiar nowego odzwierzęcego wirusa może się wiązać a) z istnieniem mocno odmiennych kulturowo i cywilizacyjnie enklaw ludności nieeuropejskiej w tym kraju; b) z błędami w leczeniu przypadków CoViD-19 i to z błędami graniczącymi wręcz z bierną eutanazją. Można jednak próbować zrozumieć, dlaczego państwo szwedzkie, mimo sporej presji z zewnątrz, wytrwało przy własnym sposobie reagowania na zadeklarowaną pandemię.

Szwecja po świńskich przejściach

W sposób skrajnie odmienny odniósł się Sztokholm do zaleceń WHO w przypadku tzw. świńskiej grypy. Podobnie jak prawie cała reszta wypłacalnego świata, szwedzkie władze zakupiły partie szczepionki, wystarczające do zaszczepienia wszystkich obywateli kraju. Co też z właściwą Szwedom metodycznością wykonano. Ze względu na dużą agresywność tych szczepionek, ich aplikowanie rozłożono na dwie serie. Ale już po pierwszej turze, część zaszczepionych poważnie się przechorowała na grypę, toteż w wielu przypadkach z podania drugiej części feralnej szczepionki po prostu zrezygnowano.

Wśród osób, które zapłaciły za to cenę, był między innymi mój przyjaciel, od dekad mieszkający w kraju Borga i Bergmana. On się wprawdzie z tego ostatecznie wylizał, ale grupa kilkuset osób, które poniosły trwały uszczerbek na zdrowiu, do dziś otrzymuje od państwa specjalne renty odszkodowawcze. W tej sytuacji metodologiczna ostrożność Andersa Tegnella oraz sceptycyzm wobec światłych rad WHO jawi się w nieco innej perspektywie.

Pierwotne przerażenie wywołane atakiem nowego wirusa, skutecznie podkręcane dość schematyczną propagandą medialną, zaczęło jednak z wolna ustępować. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze, przytomni obserwatorzy życia społecznego, zdolni do krytycznego skonfrontowania doniesień mediów z rzeczywistością, zdołali dostrzec, że pomiędzy śmiertelnością oficjalnie deklarowaną, a realną umieralnością pojawił się, na szczęście, nieprzezwyciężalny rozziew. Po drugie, jeśli nawet patogen jest faktycznie bardzo zaraźliwy, czyli łatwo się przenosi z człowieka na człowieka, to przecież skuteczne wdrożenie zasady społecznego dystansowania się natychmiast mocno wyhamowało jego przerażający pochód.

Odkrycie, że trumny niby z Bergamo AD 2020 to w istocie trumny ofiar z Lampedusy z roku 2013 uruchomiło system ostrzegawczy. Porównanie śmiertelności w analogicznych okresach przed pandemią lub w czasie sezonowej grypy, odniesienie wskaźnika śmiertelności do populacji całkowitej, wreszcie coraz częstsze przecieki ze świata o zaliczaniu wszystkich ofiar śmiertelnych na konto koronowirusa SARS-CoV-2 poskutkowało modyfikacją diagnozy.

Dość szybko skonstatowano, że nowy wirus wprawdzie dość łatwo się rozprzestrzenia, ale nie jest aż taki zabójczy. Do zmiany paradygmatu w postrzeganiu zagrożenia, z jakim przyszło się światu mierzyć od początków tego roku, przyczyniły się coraz liczniejsze zwłaszcza w mediach pozamejnstrimowych i społecznościowych opinie części ekspertów od epidemiologii, immunologii, wirusologii czy biologii molekularnej. Ale także wnioski lekarzy-praktyków, którzy leczą chorych na COViD-19, albo dokładniej – chorych, u których najrozmaitsze, niekiedy nawet oficjalnie niezatwierdzone testy na obecność nowego koronowirusa dały wynik pozytywny.

Prof. dr nauk med. Sucharit Bhakdi i dr Wolfgang Wodarg z Niemiec, dr Judy Mikovits z USA czy dr nauk med. Zbigniew Martyka, to tylko kilka przykładów głosów odrębnych, które wyłamują się z oficjalnego chóru przestrzegającego przed kolejną falą pandemii, wskazującego na konieczność utrzymania znacznych obostrzeń oraz zakładającego obligatoryjność szczepień szczepionką, której nie ma i jeszcze przez długi czas – jeśli ma być bezpieczna! – być nie może. O ile w ogóle taki bezpieczny i skuteczny środek powstanie, bo wirusy mają to do siebie, że mutują. Szczepionka skuteczna na wirusa z roku 2019, na którą trzeba co najmniej ze dwa lata poczekać, wcale nie musi działać na przeobrażoną postać patogenu z roku 2022. A nauka i pośpiech to, jak wiadomo, mieszanka naprawdę wybuchowa!

Błędy terapii czy wirus rasista

Warto wziąć pod uwagę spostrzeżenia lekarzy-klinicystów, którzy dzielą się bardzo różnymi spostrzeżeniami w związku z leczeniem pacjentów chorych na CoViD-19. Ewentualnie na osoby cierpiące z powodu czegoś, co – według relacji nowojorskiego lekarza z oddziału intensywnej terapii – początkowo brano za nową formę ciężkiego zapalenia płuc, ale co było raczej skutkiem mocnego niedotlenienia organizmu. Przy takim zakłóceniu transportu tlenu z powodu utraty czerwonych krwinek (hemoliza) pomocne było jego bezpośrednie podawanie. Z kolei przy ciężkiej postaci faktycznego zapalenia płuc stosowanie mechanicznej wentylacji pogarszało zwykle stan chorego, aż do śmierci włącznie. Podawanie tlenu raz zatem pomagało, innym razem szkodziło, nic dziwnego, że pewien odsetek przypadków śmiertelnych podczas obecnej epidemii został zapewne spowodowany błędami tworzonych ad hoc procedur terapeutycznych.

Podobny rozrzut opinii można zaobserwować w sprawie skuteczności chlorochiny, hydroksychlorochiny oraz ich pochodnych przy leczeniu infekcji wywołanej wirusem SARS-CoV-2. Leki te sprawdzone przy leczeniu malarii, zasadniczo przy nowej chorobie również działają korzystnie i są dość masowo stosowane. Z jednym wyjątkiem, przed którym ostrzega dr Wodarg. Otóż, osoby pochodzące z terenów, gdzie malaria jest chorobą endemiczną, często odznaczają się genetycznie uwarunkowanym niedoborem substancji G6DP, co w połączeniu z pochodnymi chlorochiny może prowadzić do szybkiej hemolizy i duszenia się. Zdaniem niemieckiego pulmonologa oraz epidemiologa, zapewne tym właśnie należy tłumaczyć niedawną nadumieralność osób czarnoskórych podczas epidemii w Nowym Jorku.

Oczywiście, przy obecnej politpoprawnej retoryce takie konstatacje brzmią ryzykownie, ale chyba lepsza jest próba ustalenia związków przyczynowo-skutkowych, niż przyjęcie ze względu na wyraźne dysproporcje w liczebności ofiar narzucającej się tezy, że niesławny koronowirus został sprofilowany pod względem rasowym czy etnicznym… Cóż, mnożeniu się różnych konceptów spiskowych w tej sprawie sprzyja właściwie wszystko. Bo przecież nie wiemy, z czym dokładnie mamy do czynienia i jak to leczyć. Nie wiemy, skąd się wziął ten dziwaczny patogen, przypominający do złudzenia robótki ręczne z Chapel Hill w Północnej Karolinie i Wuhan. Nie wiemy, dlaczego łatwo przenoszącą się, ale niezbyt na szczęście śmiertelną infekcję mamy nazywać pandemią. Nie wiemy… Długo by wyliczać. Wiemy tylko jedno, że mamy Billowi G. i Warrenowi B. oraz ich cichym wspólnikom dać zarobić na przeszło 7 miliardach przyszłych szczepionek, o których zresztą też niczego bliżej nie wiemy. Najwyżej tyle, że może będą z paszportem odpornościowym, a może z chipem identyfikującym albo z wbudowanym mechanizmem genetycznej modyfikacji (gene drive)… No taka kinder-niespodzianka dla wszystkich dorosłych.

Ekspansja patogenu metodą ogniskową

Niejasność sytuacji epidemicznej trwa. Nic dziwnego, że u części ludzi pojawia się reakcja paradoksalna: już w ogóle nie wierzą w istnienie tego wirusa. Ale on jest. I jednak zabija: częściej tych starszych i słabszych, z chorobami współistniejącymi. Ale również młodych i silnych, wywołując w organizmie burzę cytokin… Hybryda SARS-CoV-2 istnieje, podobnie jak – według Petera Daszaka – 1,4 miliarda innych wirusów odzwierzęcych. Tak, koronowirusy są u kotów, psów, lwów, nie tylko u nietoperzy. Ciekawe jednak, że dopóki nie prowadzono na szeroką skalę badań wirusologicznych, dopóki z koronowirusami nie eksperymentowano, nie osłabiano ich ani nie wzmacniano, to one jakoś ludzi nie atakowały.

Media głównego nurtu uczestniczą w kreowaniu nastroju grozy: trumny w Bergamo, kontenery w Nowym Jorku, wybuch zarazy w Hiszpanii… Ale nie zaproszą do programu ozdrowieńców z infekcji CoViD-19. Nie przeprowadzą debaty na temat sensowności i skutków lockdownu, na temat jakości czy rodzajów szczepionek. Nie zainicjują rozmowy wirusologów, biologów molekularnych, epidemiologów. Nie, nic z tego. Tylko podsycają obawy: ognisko tu, ognisko tam… Zupełnie, jakby ktoś chodził po kraju z rozpylaczem i wypuszczał pod ciśnieniem to tu, to tam nowe porcje tego kąśliwego patogenu.

Od pewnego czasu w umieralności na nową zarazę przodują Stany Zjednoczone. Ale to dlatego – tłumaczy mi informator stamtąd – że teraz w USA już nikt nie umiera ze starości, ani na raka, ani od postrzału czy w wypadku komunikacyjnym, lecz wszystkich się żegna jako zdiagnozowanych z koronowirusem. Przesadza? Chyba tylko częściowo. Oto sensacyjne doniesienia z Teksasu: 30 proc. chorych na CoViD-19 podlega tu hospitalizacji, aż pięciokrotnie przewyższając średnią krajową. Nowy wybuch zarazy, drugi rzut epidemii? Nie, tylko trzeba sięgnąć do źródeł, nie zadowalając się mocno brzmiącymi nagłówkami z mediów. Z 4 tys. 070 aktywnych przypadków choroby, 1 tys. 139 osób wymaga hospitalizacji, co stanowi owe niemal 30 proc. Trzeba jednak wiedzieć, że obie te liczby odnoszą się tylko do trzech teksańskich powiatów z Doliny Rio Grande, graniczących z Meksykiem, gdzie fala zachorowań właśnie zaczyna rosnąć…

Przyszło nam żyć naprawdę w ciekawych czasach. Warto by może się dowiedzieć, kto nam te ciekawe czasy zafundował. Zastanawiające, że nikt z możnych, poza Scottem Morrisonem, premierem Australii, nawet się na ten temat nie zająknął.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię