Geopolityczny, gospodarczy i kulturowy eksperyment, jakiemu zostali poddani Polacy w ćwierćwieczu tranzycji, czyli w okresie między rokiem 1989 a 2015, choć w pełni zasługuje na zbadanie i rzetelny, niezideologizowany opis, nie jest przedmiotem niniejszego tekstu.
Warto jednak przypomnieć, że rozmaici usłużni wmawiacze, zamiast mówić o odzyskiwaniu niepodległości przez Rzeczpospolitą, wolności i podmiotowości przez naród czy też suwerenności przez zniewoloną przez półwiecze komunizmu polską państwowość, od razu zaczęli rozprawiać o nieusuwalnych rzekomo strasznych przywarach Polaków oraz o tzw. transformacji, której twarzą stał się emblematyczny Balcerowicz Leszek.
Fenomen placu Balcerowicza
Niewykorzystywany dotąd placyk, położony blisko centrum, ni to skwerek, ni to nieformalny parking, ot, taka resztka dawnych ogrodów przyklasztornych, został zastawiony najpierw łóżkami polowymi, na których sprzedawano towary z prywatnego importu: głównie mydełka, detergenty i paczkowaną żywność z Aldiego. Później pojawiły się tam prowizoryczne drewniane stoły, po których nadeszła era blaszanych, zamykanych na noc straganów, tzw. szczęk, finalnie zastąpionych przez nieco bardziej cywilizowane plastikowe kioski…
Targowisko, leżące w Rzeszowie przy Zygmuntowskiej, pomiędzy ulicami Jagiellońską a Moniuszki, zmieniało swą zewnętrzną postać, poszerzało asortyment oferowanych towarów, ale rozbudzone ludzkie nadzieje na osobisty sukces w siermiężnym kapitalizmie pozostawały niezmienne. Złudzenia, że rozpoczynając od handlu czymkolwiek z położonego wprost na ziemi kawałka tektury, można dochrapać się swego pierwszego miliona, trwały przynajmniej do momentu, gdy okazało się, że nieliczni szczęśliwcy są już właścicielami hurtowni, podczas gdy cała reszta z trudem usiłuje się przesiąść ze stołów do szczęk albo z tych ostatnich do kiosku.
Właśnie takim miejscom, które po roku 1989 pojawiły się w całym kraju, ludowa intuicja (przynajmniej w Małopolsce) nadała trafną nazwę placów Balcerowicza. Tam się rodził kapitalizm dla ubogich, oparty na mylnym przekonaniu, że handel towarami produkowanymi przez innych, owo – symbolicznie rzecz ujmując – przesuwanie pudeł po bananach może stać się podstawą życiowego powodzenia dla blisko czterdziestu milionów obywateli III RP.
Jak dziś wiadomo, Balcerowicz to tylko egzekutor łupieżczego planu, którego faktycznym architektem był Jeffrey Sachs, a dysponentem Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Planowa dezindustrializacja Polski i wysoki poziom bezrobocia skutecznie spauperyzowały społeczeństwo, natomiast sterowana już z innych centrów operacja „pogłupiania ludzi” oraz obróbka medialna trafnie nazwana pedagogiką wstydu podłamały ducha narodu, skutecznie niwelując przyrost naturalny i wymuszając kolejną falę emigracji zarobkowej, która – jak to zwykle bywa – wypchała z kraju ludzi odważnych i przedsiębiorczych.
Poza tym, biznes jak zwykle. Nic osobistego, nic przypadkowego: zwykłe wypromowanie wąskiej grupy kompradorskich oligarchów w przejmowanym pod kontrolę kraju.
Taniocha, tandetka, zero gustu
Uzupełnieniem targowisk handlujących głównie, choć niewyłącznie, towarami z Niemiec, bo przecież zdarzały się również jajka z Holandii o pomarańczowo-krwistych żółtkach, były bazary, gdzie można było dosłownie za kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych kupić wojskowe lornetki, chirurgiczne skalpele, praski do czosnku, budziki, tajmery, narzędzia budowlane…
Miejsc, gdzie przybysze ze Wschodu wyprzedawali za grosze masę upadłościową po Związku Sowieckim, było w Polsce wiele. W Zakopanem rozległej przestrzeni pod wiaduktem prowadzącym do Hotelu Kasprowy i dalej, gdzie umiejscowił się bazar z produkcją poradziecką, miejscowi z góralską fantazją nadali miano Placu Czerwonego. Jednak wbrew chwilowemu zauroczeniu egzotyką, ani place Balcerowicza, ani targowiska zarzucone towarami ze Wschodu, nie tworzyły żadnej nowej jakości, ani nie dowodziły handlowych talentów, tych którzy się tam spotykali. W obu przypadkach korzystali oni jedynie ze skutków geopolitycznego podmuchu, który podniósł nie tylko żelazną kurtynę, ale i zniósł mur berliński, doprowadzając po blisko półwieczu do zjednoczenia obu państw niemieckich.
Poddani ekonomicznej presji, upojeni mniemanymi okazjami handlowymi i urodą szklanych paciorków, sprzedawcy i klienci tamtych bazarów i targowisk, które wieszczyły przyszłą orientalizację naszych miast, nie wiedzieli, że są jedynie statystami w globalnym spektaklu reżyserowanym przez kogoś zupełnie innego. Innym efektem tego wieloletniego procesu – podbijania terytorium metodą salami – stało się stopniowe obniżenie obowiązujących standardów, przyzwyczajenie miejscowych do taniochy oraz ich przyzwolenie na tandetę. Warunek, bez którego nie może być żadnej globalizacji.
Dizajn zachodni, made in PRC
Dla Polaków pierwszą oznaką, że Chiny na dobre wchodzą do gry, były słynne sklepiki: wszystko po pięć. Ale polscy klienci tych ansztaltów, zachwyceni konceptem jednej ceny, szerokim spektrum dziwnych gadżetów oraz ich taniością, wcale nie zwracali na to uwagi. Egzotyka bawiła, cena kusiła, rozbawienie wyłączało krytycyzm. Kto by tam myślał o narodowej przynależności producenta. A gdy jeszcze pojawiły się miejsca, gdzie wszystko można było dostać po 4 PLN…
Trochę czasu minęło, zanim – także za sprawą relatywnie niskich cen markowych towarów w państwach starej Europy – coraz szerzej zaczęliśmy sobie uświadamiać, że nawet te najbardziej szlachetne marki, najbardziej luksusowe i ekskluzywne produkty, owszem, wystylizowane przez europejskich projektantów, wyszły jednak spod ręki Chinki lub Chińczyka. W pewnym okresie ten sam katalogowy produkt dobrej marki potrafił mieć nawet trzy różne wersje i ceny: oryginalny egzemplarz wyprodukowany w Europie, ten sam model, nadal z oryginalnym firmowym logotypem, ale wykonany w Chinach oraz na oko identyczna podróbka sporządzona „po taniości” gdzieś na Dalekim Wschodzie. Make your choice…
Amerykańskie samochody robione w Chinach. Markowa elektronika Della produkowana tamże. Pendrajwy, napędy, karty pamięci – ci bardziej oblatani zawsze woleli elektro-gadżety z Japonii, Korei, Singapuru czy Hong-Kongu, niż te oznaczone literkami PRC. Ale tak szczerze mówiąc, jak powszechna przed zarazą była świadomość, że substancje aktywne do lekarstw produkowanych przez największe koncerny farmaceutyczne w państwach Zachodu pochodzą z Chin?
Trzeba pamiętać, że w Europie i w USA, zwłaszcza po roku 2000, ogromną popularność zyskał nowy sposób na zarabianie dużych pieniędzy bez żadnego (poza bankową pożyczką) istotnego wkładu własnego. W zasadzie wystarczało sprowadzić z Azji, a zwłaszcza z Chin, cokolwiek i sprzedać konsumentom w Europie lub w Stanach, choćby po konkurencyjnych cenach. Nawet w tym przypadku niskie koszty pracy w Państwie Środka pozwalały jeszcze na osiąganie całkiem przyzwoitych zysków.
Oczywiście, moralni rygoryści krytykowali taki sposób prowadzenia interesów, wytykając grzech dumpingu społecznego, połączony nieraz z wykorzystywaniem przymusowej pracy więźniów (Chiny) albo źle opłacanej pracy dzieci (Tajlandia). Ale czy można się dziwić, że przy wysokiej, możliwej do osiągnięcia stopie zwrotu, nieraz trudno się tej pokusie oprzeć? Tym bardziej że postępujące ubożenie społeczeństw Zachodu (drenaż i rugowanie klasy średniej!) przy rosnącej akceptacji dla produktów nieco gorszej jakości, mogło być kompensowane jedynie dostępnością tanich dóbr codziennych.
Chiński smok porywa Europę
Nie dziwią chciwcy, którzy dla maksymalizacji własnych zysków są gotowi zaryzykować wszystko. Nie dziwią żarłoczne, krótkowzroczne wilki biznesu, gotowe przenosić produkcję do Wietnamu, Tajlandii czy Sri Lanki, wszędzie tam, gdzie da się wydusić choć parę centów z egzemplarza więcej… Muszą jednak dziwić geostratedzy, którzy nie przewidzieli skutków sytuacji, w której półtora miliarda Chińczyków produkuje prawie wszystko dla prawie wszystkich. A dokładnie: dziś Chińczycy produkują lwią część niezbędnych dóbr konsumpcyjnych dla tych wszystkich, którzy są jeszcze w stanie zapłacić za to, czego do życia potrzebują. Pytanie, jak długo to potrwa.
Najwyraźniej tzw. pierwszy świat, który swoje pierwszeństwo za doraźne zyski ze spekulacji przehandlował, jest dziś trochę w sytuacji tych naśladowców Fenicjan, którzy dostrzegli, że życie przebiegło im na placu Balcerowicza, że wprawdzie towar sprzedali, ale w portfelu niewiele zostało, a kiosku się mimo wszystko nie dopracowali… Sztandarowy szwedzki koncern Volvo Cars, japoński producent elektroniki Sharp Corporation czy włoski producent opon Pirelli to dzisiaj firmy chińskie. W szczególnym położeniu znajduje się zwłaszcza Szwecja, gdyż prócz Volvo w chińskich rękach znalazło się 50 innych kluczowych podmiotów gospodarczych, a w czternastu dalszych Chińczycy mają udziały mniejszościowe.
Spadek wartości giełdowej oraz straty wielu firm niemieckich, w tym Lufthansy i koncernów motoryzacyjnych, z powodu epidemii koronowirusa sprawiły, że i Niemcy obawiają się prób przejęcia ich czołowych marek przez kapitał z Chin… I analizują możliwości prawnej blokady przejmowania nawet prywatnych firm niemieckich przez obcy kapitał. Dwustandardowość kwitnie w najlepsze. Żeby nie przedłużać: czy światowi eksperci od ekonomii i finansów naprawdę nie wiedzieli, że za realny przyrost bogactwa odpowiada produkcja, a nie handel i usługi?
Tandem Sachs/Balcerowicz nabrał na stary numer NEP-u Polaków wychodzących z dusznego półwiecza komunizmu, ale że na ten sam numer dał się nabrać własnej chciwości kwiat zachodniego, czyli globalnego kapitalizmu: ci wszyscy specjaliści od giełdy, czerwonych szelek, funduszy hedgingowych, derywatów, pękających baniek, opcji i wszelkich innych przemyślnych produktów finansowych?
Jakiś czas temu przysłuchiwałem się debacie, podczas której kilku całkiem poważnych ekonomistów wolało twierdzić, że nie wie, o czym mowa, niż odważyć się na komentarz odnośnie pięciotomowej (w Polsce wyszły jej cztery części) „Wojny o pieniądz” Song Hongbinga, chińskiego analityka gospodarczego. Dlaczego milczeli? Może dlatego że chiński ekspert, pisząc o osobliwościach i kryzysach na światowych rynkach finansowych, wskazuje – wbrew aktualnej modzie – również winnych takiego stanu rzeczy.
Cóż, przez kilka dekad finansowa elita Zachodu zachowywała się wobec Chin, tak jak przed wiekiem sformułował to Lenin: Kapitaliści dadzą nam kredyt na kupno sznura, na którym ich powiesimy. Najwyraźniej sytuacja dojrzewa do finalnych rozstrzygnięć.