Niemieckie myślenie w sierpniu 1944
W lipcu 1944 Trzecia Rzesza chyliła się ku nieuchronnej klęsce. Sowieci przekroczyli Bug, alianci zachodni bliscy byli zajęcia Paryża, a zamach na Hitlera ujawniał zwątpienie, szerzące się w łonie niemieckiego dowództwa. Wybuch Powstania Warszawskiego mógł być interpretowany jako kolejny przejaw zbliżającego się końca, ale dla Trzeciej Rzeszy mógł być też szansą. Niemcy robiły przecież bardzo dużo, by poróżnić Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone z Sowietami. Staufenbergowi, jego towarzyszom i wielu innym marzyło się zawarcie pokoju z Zachodem, w celu zatrzymania nieubłaganie rosnącej, groźnej potęgi ZSRS.
Wybuch powstania w polskiej stolicy był szansą na wbicie klina, rozsadzającego koalicję antyhitlerowską, a przynajmniej na zasianie w niej sporego zamieszania. Wyobraźmy sobie, że Niemcy po kilkunastu dniach walk wycofują się z polskiej stolicy, oddając w ręce powstańców także przedmieścia wraz z lotniskami. Paręset kilometrów kwadratowych wyzwolonego terytorium Polski, wraz z jej stolicą, stałoby się realnym przyczółkiem niepodległej polskiej państwowości. Dla Niemców ciągle możliwej do pokonania, ale do której przerzucone mogłyby być władze Rządu Rzeczpospolitej na Uchodźstwie w pełnym składzie, wraz z Prezydentem RP i Radą Narodową (wojenną namiastką polskiego Sejmu). Logistycznie – byłoby to trudne i ryzykowne, ale wykonalne. Nawet pomimo wysoce prawdopodobnej brytyjskiej dezaprobaty. Czy zmieniłoby to los Polski? Zasadniczo – zapewne nie. Jednak dla Niemców, którzy daliby się powstańcom wyprzeć poza przedmieścia stolicy byłaby to szansa na zasianie sporego zamętu w łonie antyhitlerowskiej koalicji. Pozycja „londyńskiego” Rządu RP była w tym czasie słaba, ale jednak był on wtedy ciągle uznawany przez aliantów zachodnich i większość państw świata. Co takim manewrem Niemcy mogli „ugrać” dla siebie? Uniknięcia klęski – raczej nie. Mogli jednak liczyć na zatrzymanie tym sposobem frontu wschodniego na czas dłuższy, niż do stycznia 1945. Mogli zyskać opóźnienie swej klęski i doprowadzenie do sytuacji, w której żadna lub prawie żadna część ziem niemieckich nie znalazłaby się pod okupacją sowiecką. Mogli pogorszyć relacje między Moskwą a Waszyngtonem i Londynem, a wszelkie spory między zwycięzcami mogły grać raczej tylko na korzyść pokonanych. Jak jednak wiemy – z tej szansy Niemcy nie skorzystały. Ważniejsze było dla nich to, by najważniejsze centrum polskości utopić we krwi, by naszą stolicę zetrzeć z powierzchni ziemi.
Resztkom narodu odebrać dziedzictwo
„Odbierzcie Polakom narodowe pamiątki a ich trzecie pokolenie przestanie istnieć” – ta dewiza germanizatorów i rusyfikatorów z lat naszej niewoli doczekała się najpełniejszej realizacji w latach II wojny światowej. Jednym z pierwszych jej przejawów był masowy rabunek, który zaczął się we wrześniu 1939. Już dzień po zajęciu Warszawy niemieccy oficerowie pukali do drzwi wielu mieszkań. Przychodzili wyposażeni w wiedzę o znajdujących się w nich dziełach sztuki. Zdejmowali ze ścian obrazy, wyjmowali z szaf inkunabuły, kolekcje monet, swym ordynansom rozkazywali wynoszenie rzeźb i najcenniejszych mebli. W tym samym czasie żołdackiej tłuszczy pozwolono na rozszabrowanie w części wypalonego Zamku Królewskiego. Z gobelinu, rozpiętego za tronem, szeregowi żołnierze wermachtu zrywali złote orły i wraz z innymi łupami upychali je w plecakach. Świetnie pamiętam początek lat siedemdziesiątych, kiedy mój ojciec najpierw z ogromną radością przyjął decyzję o odbudowie Zamku a potem dosłownie chłonął każdą informację o najmniejszych nawet postępach tejże odbudowy. Któregoś dnia przeczytał w gazecie, że jeden z tych niemieckich żołnierzy, którzy 35 lat wcześniej rozkradali Zamek, pod wpływem informacji o jego żmudnej odbudowie przysłał do Warszawy część swojego łupu – jednego z orłów z sali tronowej. Pamiętam okrzyk mojego bezbrzeżnie zdumionego ojca: „Niemiec coś oddał! Szkop a sumienie go ruszyło! Świat na głowie staje!”
Wydarzenie to wzbudziło jednak nadzieję, że pojawią się kolejni, którzy zechcą coś oddać. W 1939 w Zamku grasowały setki niemieckich żołnierzy-złodziei, a przedmiotów, jakie wynieśli, musiały być tysiące. W mojej rodzinie, od wieków zamieszkującej na polsko-niemieckim pograniczu, zachodnich sąsiadów znającej więc doskonale, Niemcy zawsze uchodzili za uosobienie oprawców oraz za najbardziej złodziejski naród świata. Kiedy więc mój ojciec trwał w nadziei, że „może jeszcze jakiś Niemiec coś odda” inni członkowie rodziny powtarzali: „Niemożliwe, to musiał być jakiś wyjątek potwierdzający regułę, może stojący nad grobem staruszek, nie mający żadnych spadkobierców.” I niestety – to oni mieli rację. Innych niemieckich złodziei sumienie nie ruszyło (mówiąc Lecem – sumienia w dobrym stanie, bo nieużywane), żaden nic więcej nie odesłał. Odzyskanie tronowego orła było jednak cenne, gdyż na jego wzór pieczołowicie zrekonstruowano kilkanaście brakujących.
O niemieckim złodziejstwie można by mówić bez końca, bo to temat niesłychanie rozległy. Niemająca ponoć równych rozmiarem i jakością kolekcja futer (oczywiście zrabowanych w Polsce) żony Hansa Franka czy miliony wypchanych łupami paczek, wysłane do rodzin przez niemieckie żołdactwo na tle trwającej przez wszystkie lata okupacji wielkiej orgii rabunku skarbów naszej kultury – to tylko przysłowiowy „pryszcz”. Niewspółmiernie bardziej bolesne są właśnie rabunki narodowych pamiątek, na przykład pół miliona dzieł sztuki – ukradzionych przez Niemców i nigdy nie zwróconych. Swoje wielkie kolekcje malarstwa Niemcy w zdecydowanej większości uchronili i przed wojenną pożogą i rabunkami. Można je podziwiać w imponujących rozmiarami galeriach i muzeach. A ogromna część polskiego dziedzictwa została skutecznie zrabowana lub z premedytacją zniszczona.
Najważniejszy cel przegrywanej wojny – trwała dekapitacja narodu polskiego
Heinrich Himmler, jeden z liderów Trzeciej Rzeszy, w ogóle nie rozpatrywał wybuchu Powstania Warszawskiego jako wojennej szansy dla Niemiec. Ważniejsze było dla niego unicestwienie Polski, a przynajmniej – zadanie jej jak najtrwalszych szkód. W liście do Hitlera pisał wtedy: „Głowa, inteligencja, stolica tego narodu, od siedmiuset lat stojącego nam na drodze, zostanie teraz starta. Po tym, co teraz zrobimy, ten stojący nam na drodze naród nie będzie już problemem dla naszych dzieci i wszystkich, którzy przyjdą po nas”. W ostatnim roku wojny do jej prowadzenia Niemcom brakowało wszystkiego – bywało, że sprzęt porzucano z powodu braku paliwa, z braku metalu bomby lotnicze robiono z cementu przeplecionego drutami, na pociski przetapiano blaszane dachy i pomniki. Nie zabrakło im jednak środków na wysadzenie w powietrze wszystkich skarbów warszawskiej architektury. W celu wymazania świadectw polskiej historii podpalano wszystkie archiwa. Jednym z takich miejsc wielkiej polskiej tragedii stała się siedziba Biblioteki Narodowej w Pałacu Krasińskich. Krótko przed wybuchem wojny trafiły do niej, odzyskane od Sowietów na mocy traktatu ryskiego, staropolskie zbiory rękopisów. Były wśród nich tysiące informujących o różnych wydarzeniach dokumentów, pamiętników, nieznanych dzieł literackich. Nie tylko nie zdążono ich zinwentaryzować czy skopiować, ale nawet przeczytać. Nie wiemy więc, co zawierały te rękopisy. Jest jednak niemal pewne, że za ich sprawą wiedza o naszych dziejach mogła stać się pełniejsza, bardziej wielowątkowa a historia naszej literatury – bogatsza. Tego się już jednak nie dowiemy, gdyż Niemcy z wielką pieczołowitością oblali te zbiory hektolitrami benzyny tak, by z płomieni nie ocalało nic, poza popiołem.
W ostatnich dniach walk na Starym Mieście, w okolicach Uniwersytetu Stefan Kisielewski stał się świadkiem znamiennego w tym czasie wydarzenia. Niemiecki oficer, według oceny Kisielewskiego kwintesencja inteligenta, w cywilu prawdopodobnie pracownik jakiejś niemieckiej uczelni, dowodził grupą żołnierzy, skupionych na najważniejszej w naszym kraju bibliotece unikatowych zabytków polskiego prawa. Jedyne istniejące egzemplarze rękopiśmiennych kodeksów sprzed kilkuset lat, były dokładnie oblewane benzyną. Niemcy mogli te zbiory dorzucić do któregoś z dziesiątek pociągów, którymi ze sponiewieranej Warszawy wywozili do siebie setki fortepianów czy cennych mebli. Wiedzieli jednak, że przegrywają wojnę, że wkrótce ich kraj może być okupowany. I wówczas unikatowe skarby polskiego piśmiennictwa, których właścicieli ustalić łatwiej, niż właścicieli sreber czy obrazów, mogłyby do Polski wrócić. A wtedy Polacy nadal cieszyliby się dowodami swojego wielowiekowego dziedzictwa. Zamysł siejących spustoszenie był więc prosty: wojnę przegramy, ale część polskiego dorobku bezpowrotnie zniszczymy, fundamenty polskości – trwale podkopiemy. W czasie rozszarpywania Rzeczpospolitej przez zaborców Prusacy przetopili insygnia koronacyjne władców Polski – królewskie korony, berła, jabłka królewskie, ostrogi. Każdy dowód polskiej wielkości – miał przestać istnieć. To samo robiono w czasie wojny a wielu na różne sposoby, ten sam proceder realizuje także dzisiaj.
Trudno wskazać inny naród, któremu by odebrano równie wielką część dziejowych świadectw i pamiątek przeszłości. Robiono to nie tylko w celu przywłaszczenia cudzej własności, ale także z zamiarem odebrania Polakom wiedzy o ich własnym dziedzictwie. Było to dążenie do mentalnego zdegradowania naszej zbiorowości.
W realiach niepowetowanych zniszczeń o tak bezprecedensowej skali trzeba się troszczyć o narodową tożsamość i historyczną wiedzę bardziej niż robią to kraje, w których kolejne pokolenia wzrastają w otoczeniu bezliku skarbów swojego dziedzictwa.