Wyniki przedterminowych wyborów do Izby Gmin Zjednoczonego Królestwa były wielką niewiadomą. Ku zaskoczeniu wielu komentatorów Partia Konserwatywna Borisa Johnsona, często wyśmiewanego przez europejskie media odniosła sukces, jakiego torysi nie fetowali od czasu wyborów wygranych w 1987 roku przez partię Margaret Thatcher. Sprawnie liczone przez komisje wyborcze głosy pozwoliły już dzień po wyborach ogłosić, że Partia Konserwatywna będzie miała w Izbie Gmin samodzielną większość. Wynik ze wszystkich 650 okręgów wyborczych pokazał, że tym razem torysi poprawili swoją przewagę nad politycznymi konkurentami o 47 szabel. I nie ma tu żadnej wątpliwości, bo w Albionie obowiązują jednomandatowe okręgi wyborcze, co bardzo ułatwia szybkie przedstawienie ostatecznych wyników. Brexit, który był głównym manifestem politycznym wszystkich kandydatów Partii Konserwatywnej, zamiast im szkodzić, okazał się lewarem, który zagwarantował torysom wyborczy sukces.
To, że torysi mieli zwycięstwo w kieszeni, było już wiadomo na kilkanaście godzin przed otwarciem punktów wyborczych, kiedy BBC informowała o sondażach exit poll dających wygraną programowi Borisa Johnsona. Ale zanim podano oficjalne wyniki, Johnson ostrożnie przyjmował gratulacje od konkurentów politycznych. Dziękował jedynie wyborcom, którzy poparli jego program i uparte dążenie do opuszczenia Unii Europejskiej bez względu na koszty jakie gospodarka i społeczeństwo brytyjskie będą musiały zapłacić. Teraz tak duża większość pozwoli mu działać na polu politycznym i gospodarczym bez oglądania się na oponentów. Tym bardziej, że torysi sięgnęli po władzę również w mateczniku Partii Pracy, byłym górniczym okręgu Blyth Valley w północno-wschodniej Anglii, w którym laburzyści wygrywali niezmiennie od jego utworzenia w 1950 r.
Dla Partii Pracy wybory okazały się klęską historyczną – równie fatalny wynik partia ta osiągnęła przed II wojną światową, w 1935 roku. Teraz jej głos w Izbie Gmin będzie bez większego znaczenia – z 203 mandatami, jakie przyznali im wyborcy, mają o 59 głosów mniej niż dotychczas. To zbyt mało nawet na to, aby ich opozycyjny głos był słyszany w brytyjskich mediach.
– Przegraliśmy z kretesem. To chyba oczywiste, że nie poprowadzę laburzystów w następnej kampanii – podsumował krótko obecny lider Partii Pracy, Jeremy Corbyn. Nie powiedział jednak, kiedy złoży rezygnację z szefowania partii.
Szkockie marzenie
O sukcesie mówią za to Szkoci. Szkocka Partia Narodowa, której kandydaci starali się o poparcie w 59 okręgach wyborczych w Szkocji, wygrali 48 mandatów – teraz w Izbie Gmin będą mieć o 13 szabel więcej i będą trzecią siłą polityczną w Parlamencie. Dla dyskusji o brexicie (przeciwko któremu Szkoci zagłosowali w brytyjskim referendum w 2016 roku) jest to liczba bez znaczenia, ale też dzisiaj nie o trwanie sojuszu Londynu z Brukselą walczą.
Szkocka Partia Narodowa od ponad roku domaga się przeprowadzenia kolejnego plebiscytu niepodległościowego, dającego Szkocji pełną niezalezność i trzecią część Wysp Brytyjskich. Podobne głosowanie odbyło się pięć lat temu, a po przegranym referendum niepodległościowym do dymisji podał się cały rząd szkocki (w ramach Zjednoczonego Królestwa Szkocja, podobnie jak Walia i Irlandia Północna mają dużą autonomię z własnymi rządami, których premierzy są przedstawicielami własnych narodów w rządzie brytyjskim). Od tamtej pory Nicola Sturgeon, nowy lider szkockich nacjonalistów i premier tego kraju skutecznie starała się odbudować marzenie o niepodległości towarzyszące części szkockich rodów od pamiętnej wolty Williama Wallace’a w XIII wieku. Silniejsza pozycja Szkotów w Izbie Gmin zwiększa ich szanse na to, że takie referendum ponownie się odbędzie. Nawet wbrew deklaracjom Borisa Johnsona, który publicznie przekonywał, że skoro Szkoci raz opowiedzieli się za pozostaniem w Zjednoczonym Królestwie, kolejna próba jest pozbawiona sensu, a podobne referendum może się odbyć nie wcześniej, niż dekadę po poprzednim. Jednak separatystyczne pragnienia Szkotów widoczne były w dniu wyborów, choćby po ilości niebieskich flag z krzyżem św. Andrzeja, które pojawiły się na domach i ulicach największych szkockich miast.
Realna groźba rozpadu Zjednoczonego Królestwa będzie z pewnością trzecim – po brexicie i reformie służby zdrowia – wyzwaniem Borisa Johsona.
Z wyników nie mogą być zadowoleni Liberalni Demokraci, którzy zdobyli 11 mandatów – to porażka znacznie większa, niż zapowiadały ją przedwyborcze sondaże, szczególnie że ich liderka Jo Swinson… nie dostała się do nowego parlamentu. Partia Brexitu założona przed rokiem przez byłego lidera eurosceptycznej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa Nigela Farage’a nie będzie miała ani jednego przedstawiciela w brytyjskiej Izbie Gmin. I prawdopodobnie przestanie istnieć, wszak jej postulaty zrealizują torysi.
Punkty zapalne
Nowi posłowie Izby Gmin będą zaprzysiężeni w najszybszym możliwym terminie, który wypada na 17 grudnia. Wtedy też lider torysów i obecny premier otrzyma misję stworzenia rządu. Później Boris Johnson przedstawi szczegóły swojej przyszłej polityki w Pałacu Buckingham. I – jeżeli nie będzie ona sprzeczna z interesem Zjednoczonego Królestwa – na jej podstawie królowa Elżbieta II zaakceptuje mowę tronową (zastępującą exposee premiera w europejskich demokracjach). Już teraz wiadomo jednak, że zapowiadany przez Johnsona brexit odbędzie się w ostatniej ogłoszonej dacie, czyli 31 stycznia – choć wcześniej nad tą datą odbędzie się głosowanie Izby Gmin. Później Brytyjczycy będą mieli rok na wynegocjowanie z Unią Europejską umów handlowych, które zagwarantują im możliwość korzystania z jednolitego unijnego rynku. Jeżeli Bruksela i Londyn nie porozumieją się w sprawie w handlu i usługach między Unią a Wielką Brytanią, to zaczną obowiązywać zasady opracowane przez Światową Organizację Handlu, czyli w handlu zostaną wprowadzone często wysokie cła. Do rozwiązania pozostanie jeszcze kwestia granicy między Irlandią Północną i Irlandią, będącą członkiem Unii Europejskiej. Będzie to jedyna (nie licząc Gibraltaru) granica lądowa między wspólnotą europejską a Zjednoczonym Królestwem. I najpoważniejszy punkt zapalny Europy Zachodniej – do walki bowiem o zjednoczoną i wolną Irlandię chce wrócić reaktywowana przed trzema laty Irlandzka Armia Republikańska. Czy będzie to walka podobna do toczonej w latach 80. XX wieku, kiedy ochotnicy IRA podkładali bomby w brytyjskich miastach? – Nie wykluczamy żadnej formy walki – zapowiedziała nowa IRA rok temu.
Kwestia pozostawienia tej konkretnej granicy otwartej dla mieszkańców obu części Zielonej Wyspy jest punktem zapalnym negocjacji Brukseli i Londynu. Brytyjczycy chcą odbudować na niej regularną granicę państwową i wprowadzić pełnoprawne kontrole graniczne i celne – bez względu na cenę.
Do rozwiązania pozostanie także kwestia Gibraltaru, który od Brytyjczyków chcą odzyskać Hiszpanie. Zapowiedzieli to zresztą, że w przypadku brexitu uznają półwysep za teren okupowany i zażądają jego zwrotu. – To od ponad 300 lat nasze terytorium zamorskie i takie pozostanie – odpowiedział hiszpańskiemu rządowi Denise Holt, brytyjski ambasador w Madrycie.