Antykultura antyrządowa – Jerzy Pawlas

Jeżeli produkty nowoczesnej kultury można zakwalifikować jako mowę nienawiści, a twórcy zachowują się jak lokalni patrioci antyrządowi, to równie trudno znaleźć tradycyjnego artystę, jak i przyzwoitego polityka.

0
836
Źródło foto: blog-n-roll.pl

Małgorzata Kidawa-Błońska, która jako jedna z nielicznych polityków uczestniczyła w maltańskich festiwalach, może godnie reprezentować urząd prezydenta RP – reklamuje kandydatkę w prawyborach PO Jacek Jaśkowiak, prezydent Poznania. Chwali się organizowaniem w mieście antykulturowych i polonofobicznych festiwali, przede wszystkim jednak obronił je – jak mówi – przed Macierewiczem, na rzecz elgiebetyckiego świętowania rocznic historycznych, zamiast ponurych patriotyczno-nacjonalistycznych pochodów.

Krzysztof. Mieszkowski, który zadłużył wrocławski Teatr Polski (n.b. dyrektorował bez wymaganego wyższego wykształcenia), oskarża resort kultury o cenzurę, choć wykorzystał nieletniego chłopca w spektaklu pornograficznym. Zarówno jedno przewinienie (niegospodarność), jak i drugie (rodzaj pedofilii) uszły mu płazem, gdy zasiadł w poselskich ławach. Zdopingowany bezkarnością, „bluźni i przestrasza”, ale komisja etyki poselskiej nie reaguje (nie mówiąc o prokuraturze).

Jeżeli minister szkolnictwa wyższego kładzie się Rejtanem, gdyby – jak zapewnia – ktoś próbował ograniczać wolność słowa zwolennikom ideologii gender – to aprobuje ideologizację nauki. To nie do przyjęcia w cywilizowanym świecie, tym bardziej, że gender nie jest nauką.

Niezależnie od coraz bardziej ambitnych programów nauczania, o poziomie wykształcenia młodzieży decydują nauczyciele. Ich skłonności lewackie są przysłowiowe (tradycje ZNP), zaś możliwości intelektualne zostały aż nadto manifestowane podczas strajku, kiedy to porzuciwszy swe obowiązki (i wychowanków) zabawiali się w amatorskie kabarety. Czy tacy ludzie potrafiący przygotować młodzież do odbioru twórczości artystycznej czy raczej produkcji mniej lub bardziej kulturalnej?

Bojkot anarchiczny

Na pierwszy rzut oka, branża artystyczna pozostaje nieprzejednana wobec demokratycznie wybranej władzy, określanej jako demokratyczna dyktatura (demokratura). Podwyższenie limitu kosztów uzyskania przychodu (zmniejszonego podczas rządów PO-PSL) nie zmieniło niechętnego stosunku do „dobrej zmiany”. Niemniej perypetie wokół opolskiego festiwalu wykazały, że ową „niechęć” zmieniła hojność organizatorów przedsięwzięcia. Niejako przy okazji okazało się, że 70 proc.krajowego rynku muzycznego znalazło się w rękach kapitału zagranicznego. Wracając jednak do przypadku opolskiego. Aktorzy, pomstujący na media publiczne, jakoś pojawiają się w Teatrze Telewizji. Nikt nie badał, czy przekonały ich honoraria, czy możność prezentacji przed szeroką publicznością.

Artystą jest ten, kto się za takiego podaje. Mniejsza o talent czy wykształcenie. Na niedorozwiniętym rynku sztuki dominują handlarze i krytycy. Oni kreują celebrytów, określają lewicowo-liberalną orientację. Zwolennicy tradycji, cywilizacji łacińskiej – nie mają szans.

Zresztą co tu gadać o tradycyjnej roli sztuki, gdy jest ona – zdaniem progresistów-kultur-traegerów – po prostu przenośnią. Może więc bezkarnie skandalizować, prowokować, bluźnić i obrażać. Z drugiej strony – nie traktować jej poważnie – to być oskarżonym o tradycyjną polską parafiańszczyznę. Dlatego – jak głosiła już w 2001 roku Anda Rotenberg, pełnomocnik ministra kultury Kazimierza Ujazdowskiego ds. muzeum sztuki współczesnej – trzeba wspólnie zastanowić się nad długofalowym programem oświecenia społeczeństwa.

Dajemy wam klapsa – wykrzykiwali młodzi filmowcy przed resortem kultury. Bronili Magdaleny Sroki, która, skompromitowawszy się przy organizacji krakowskiej olimpiady, kompromitowała Polski Instytut Sztuki Filmowej, skarżąc się amerykańskim filmowcom na „zawłaszczanie tej instytucji przez polityków” i zatwierdzając antypolska produkcję („Pokłosie”, „Ida”). Niemniej zmiana kierownictwa PISF zmodyfikowała postawy protestujących – wiadomo, nie można zrobić filmu bez pieniędzy.

Raz sierpem, raz młotem czerwona hołotę – głosiła antytotalitarna instalacja z wielkich klocków (sierp i młot wpisany w swastykę) Jacka Adamasa w poznańskiej Galerii Miejskiej Arsenał. Zbiorowa wystawa „Strategia buntu” prezentowała prace artystów protestujących przeciwko totalniactwu politycznej poprawności, rugowaniu tradycyjnych wartości przez lewacką kontrkulturę. Pierwsza taka wystawa artystów wykluczonych z obiegu przez wszechwładne lewactwo, skończyła się wypowiedzeniem Piotrowi Barnatowiczowi szefostwa galerii. Teraz będzie prowadził warszawskie Centrum Sztuki Współczesnej. Ciekawe czy twórcy „nowego totalitaryzmu” zbojkotują tę galerię.

Agitki teatralne

W warszawskim Teatrze Dramatycznym spektakl „Projekt Laramie” powtarza legendę Matthew Sheparda, zamordowanego w 1998 roku w miasteczku Laramie (USA). Zanim śledczy wyjaśnili sprawę, stał się ikoną ruchu LGBT. Tymczasem ten homoseksualista handlował narkotykami. Zginął podczas kłótni z handlarzami, też homoseksualistami. Te okoliczności nie mają jednak znaczenia dla środowiska LGBT. Twórcom teatralnym też to nie przeszkadza, gdy mogą realizować tęczową rewolucję.

Z kolei Teatr Ateneum znęca się nad tekstem „Dwór nad Narwią” autorstwa Jarosława Marka Rymkiewicza z 1979 roku. Uwspółcześnienie zmienia dramat w karykaturę – bo przeszłość jest niepotrzebnym balastem. Zgodnie z apelem Aleksandra Kwaśniewskiego – wybierzmy przyszłość. Co więcej, reżyser Artur Tyszkiewicz idzie dalej. Jego inscenizacja to teatralny protest przeciwko „budowaniu muzeów, w których szukamy naszej dumy”. Przekaz oczywisty – przeszłość to wstyd, oskarżanie za domniemane winy, potępienie, zresztą polskie piekło.

Mimo protestów postępowy teatr nie daje za wygraną. Kolejne inscenizacje („Do Damaszku”, „Golgota Picnic” ) bulwersują publiczność, bo – jak twierdzi Olgierd Łukaszewicz, były prezes Związku Artystów Scen Polskich n – Polacy są niedouczeni, słoma wystaje im z butów. Polonofobiczna i chrystofobiczna produkcja teatralna znajduje natomiast zrozumienie w prokuraturze, która nie może się jakoś dopatrzyć obrazy religijnej w „Klątwie”. Wystawiana w warszawskim Teatrze Powszechnym, uzyskała właśnie nadzwyczajne wsparcie (300 tys. zł) magistratu, który narzeka, że nie ma funduszy na realizację przedwyborczych zapowiedzi – budowy siedziby dla Sinfonii Varsovia.

Kręcenie filmowe

Chociaż artyści narzekają na „demokraturę”, to jednak korzystają z wolności twórczej, jak nigdy dotąd. Niemniej demokracja jest wtedy, gdy rządzi Unia Demokratyczna (lub jej pogrobowcy), gdzy nie rządzi, żyjemy w państwie faszystowskim. No właśnie.n – Państwo walczy z kulturą –twierdzi Agnieszka Holland, gdy finansuje ono produkcje filmową. Twórcy narzekają na ograniczanie wolności słowa, ale reżyser Jacek Bromski sam cenzuruje swój film „Solid Gold”, bo afera Amber Gold kompromitowała rząd PO-PSL.

Reżyser uległ naciskowi politycznemu i środowiskowemu, krytyce „Gazety Wyborczej”. Tego jeszcze nie było. Autocenzura zamiast cenzury to specyficzna wolność słowa i wyrazu artystycznego. Oczywiście wszystkiemu winna „reżimowa” TVP (koproducent filmu).

Tymczasem wolność słowa realizuje się w produkcji antyklerykalnej, realizującej antycywilizacyjny projekt sekularyzacji społeczeństwa i państwa. Jednak film „Kler”, dotowany przez PISF (3,5 mln zł) i miasto Kraków (450 tys. zł), nie zmienił nastrojów przed wyborami. Co najwyżej wywołał refleksję, że zjawisko pedofilii to nie specjalność duchownych. Występuje we wszystkich środowiskach, szczególnie artystycznych. Nie jest to wszakże temat, który zainteresowałby filmowców.

Pracownicy filmu zarzucają państwu „cenzurowanie dzieł lub instytucji i wydarzeń”. Korzystają jednak obficie z kasy państwowej. Na 19 filmów prezentowanych podczas ostatniego festiwalu polskich filmów fabularnych – do 18 dołożył mecenas państwowy. Mogą korzystać z przychylności mediów „zaprzyjaźnionych” i polskojęzycznych, najczęściej krytycznych wobec rządu. Czegóż chcieć więcej. Tymczasem twórcy nie tylko oskarżają władze o wszystko, co najgorsze, ale także odgrażają się. Przyjdzie taki moment, że ta władza się skończy. I wtedy nie będzie już tak śmiesznie – zapowiada aktor Dawid Ogrodnik.

Nowa historia

Trzeba było 80 lat, by świat dowiedział się o II wojnie. Nie wiadomo, ile czasu upłynie, zanim Niemcy wypłacą reparacje. Na razie stanęli w prawdzie, ale bez kasy. Jest jednak nieprzemijająca odpowiedzialność. I prawda, która oskarża i zobowiązuje.

Tymczasem tow. Włodzimierz Czarzasty wychwala czerwonoarmejców – wyzwalali nasz kraj, także Ziemie Odzyskane. Jego towarzysze domagają się uprzywilejowanych emerytur esbeckich. Samorządy bojkotują dekomunizację przestrzeni publicznej. Nie mówiąc o ich hojności wobec homolobby i środowisk elgiebetyckich. Z kieszeni podatników kreują ahistoryczną, tęczowa rzeczywistość.

Polacy wyzwalali Bredę, a sowieci (bez reakcji sprzymierzonych) zabrali Polsce Lwów i Wilno. Takich faktów próżno szukać w muzeach, gdy obowiązuje polityczna poprawność. Dobrze, że gdańskie muzeum II wojny przedstawia ją obiektywnie, a nie – jak za poprzedniej dyrekcji – zgodnie z niemiecką polityką historyczną. Przecież muzeum to świątynia (strażnica) prawdy, nie wytwórnia posthistorycznych i postpolitycznych narracji.

Tymczasem muzea włączają się do bieżącej antyrządowej polityki. Instytucje kultury stają się placówkami lewicowo-liberalnych aktywistów. Przepracowują prawdę historyczną na doraźne zapotrzebowanie polityczne. Muzeum Polin publikuje spoty wideo zestawiające antysemicką nagonkę PZPR w 1968 roku z obecnymi protestami antyrządowymi. Pracownicy ubrani na czarno pozują do zdjęcia, pokazując swą solidarność z czarnymi protestami. Na muzealnych wystawach nie ma tzw. utrwalaczy władzy ludowej czy ubeckich katów. Są zdjęcia dziennikarzy prawicowych, jako przykład polskich antysemitów.

Jakby tego było mało, Muzeum Polin zamierza przejąć zabytkową kamienicę przy ul. Waliców 14, abstrahując, że była to powstańcza reduta, której bronili żołnierze z batalionu AK „Sowiński”. Jakby nie dość było narracji. Niech potwierdzą ją zabytkowe mury.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz swój komentarz!
Proszę wpisać tutaj swoje imię